10 Maj 2013, Cuenca, Ecuador
Nikaragua
Po polsku zawsze
z dużym opóźnieniem, ale mi się to nawet zaczyna podobać;
popatrzę sobie na zdjęcia, poprzypominam... niby jedziemy wolno,
ale żyjemy szybko. Codziennie nowe miejsca, nowi ludzie; z czasem
się to wszystko zaciera, a tak mam okazję, żeby sobie powspominać.
W przypadku
Nikaragui na zdjęcia sobie popatrzeć nie mogę, więc muszę
odwołać się do swojej pamięci; wybijają się trzy
wspomnienia: wizyta brata Raula, pierwsze zerknięcie Matce Ziemi
prosto w oczy oraz jedno z najpiękniejszych doświadczeń ludzkiej
dobroci.
Brat Raula,
Florentino od dłuższego już wówczas czasu podróżował po
Ameryce Południowej i w swoim hiszpańskim (;)) nieprzewidywalnym
tempie kierował się w naszą stronę. Na początku miała być
Utila, ale tam nie dotarł na czas, więc jednym z tych zabawnych
zbiegów okoliczności padło na Granadę, jedno z najpiękniejszych
miast kolonialnych Ameryki Środkowej; co w tym zabawnego? Ano to, że
Raul i Florentino pochodzą z hiszpańskiej Granady! A więc do
zjednoczenia braci z Granady doszło w Granadzie, tyle że innej :)
Na tydzień odstawiliśmy rowery i we trójkę organizowaliśmy
wypady do okolicznych atrakcji. Jedną z największych – dosłownie
- jest Jezioro Nikaragua, nr 1 pod względem rozmiaru w Ameryce
Środkowej (nr 9 w Amerykach, a 19 na świecie); ogromne,
rozciągające się aż po horyzont. Obaj Hiszpanie, wychowani na
plażach śródziemnomorskich, nie mogli się nadziwić, że wygląda
jak morze, a jednak nie jest słone! Ja się czułam, jak w domu.
Choć położone
zdecydowanie bliżej Pacyfiku, jezioro ma swoje ujście do morza
Karaibskiego, co w czasach kolonializmu uczyniło Granadę ważnym
portem Atlantyckim, ale również przysporzyło miastu problemów z
piratami, którzy bez problemu mogli się dostać w głąb lądu
szeroką rzeką San Juan. To dogodne połączenie z Atlantykiem
sprawia, że od stuleci powraca idea wybudowania, konkurencyjnego dla
Panamskiego, kanału (pierwsze takie plany pojawiły się jeszcze
przed budową Kanału Panamskiego, ale Amerykanie postanowili
zainwestować w Panamie,a Nikaragua do tej pory nie może sobie
pozwolić na tak drogą inwestycję; chociaż kopania w tym przypadku
byłoby znacznie mniej niż w przypadku Kanału Panamskiego).
Morskiego klimatu
dodaje jezioru również fakt, że żyją w nim rekiny! Początkowo
myślano, że jest to jakiś endemiczny gatunek, ale okazało się,
że jest to rekin występujący w morzu Karaibskim, który nie tylko
zdolny jest do przetrwania w wodzie słodkiej, ale również -
trochę jak łosoś – potrafi płynąć pod prąd nurtu rzecznego
no i wybiera się na wypady łowieckie do Jeziora Nikaragua.
Morza mają wyspy
– Jezioro Nikaragua też! Na tę najbardziej znaną, uformowaną z
dwóch wulkanów (z których jeden ciągle jest aktywny) – Ometepe
– nie dotarliśmy, ale za to wybraliśmy się na przejażdżkę
(łódką) po sąsiadującym z Granadą archipelagu. Ów archipelag
składa się z 365 – jak twierdzą lokalni, jedna wyspa na każdy
dzień roku – malutkich, takich rozmiaru działki budowlanej,
wysepek. I takie też jest ich przeznaczenie. Przez lata były
zamieszkiwane przez ludność lokalną, zajmującą się
rybołówstwem, ale w ostatnim czasie ich wartość wzrosła na
rynku budowlanym i domy rosną tam 'jak grzyby po deszczu'. Podobno
bogacze z całego świata się tam budują; kto? Jak? I gdzie? Nie
wiem, średnio mnie to interesuje, ale jest to niewątpliwie ciekawa
'dzielnica mieszkaniowa' z kablami przerzuconymi z jednej wyspy na
drugą i zaparkowanymi na 'wjeździe' jachtami. Na szczęście
niewielka grupa ludności lokalnej, nie zgadza się na sprzedaż
swoich wysp i część archipelagu jest ciągle pięknie zielona i
dziewicza.
Mieszkańcy
Nikaragui nazywają swoje państwo 'ziemią jezior i wulkanów'.
Oprócz jeziora nr 1, Nikaragua jest również domem dla jeziora nr 2
– Managua (nr 1 nosi imię państwa, nr 2 – stolicy, a może na
odwrót? To stolica i państwo zostało nazwane imionami jezior?), a
więc duma z jezior jest usprawiedliwiona. Jeśli chodzi o wulkany,
to Nikaragua w Ameryce Środkowej ma ich najwięcej. A zatem tytuł
państwa wulkanów też na rację bytu. My, od kiedy na naszym
horyzoncie pojawiły się te charakterystyczne stożki, nie mogliśmy
nie wspiąć się na jeden. Generalnie zdobywanie wulkanów jest
żmudne i monotonne – stromo pod górę i w znacznej części po
żwirze (czasem lodzie). Jak to mówią Brytyjczycy 'not my cup of
tea', ja od takich wyczynów wolę widokowe Andy, gdzie ścieżki są
bardziej zróżnicowane. Jednak stanąć na krawędzi krateru i
zajrzeć Matce Ziemi prosto w oczy, warte jest wysiłku.
My szukaliśmy
jakiegoś wulkanu ' z dreszczykiem', chcieliśmy zobaczyć lawę! Był
taki jeden jeszcze kilka lat temu w Gwatemali, wulkan Pacaya. Rzeka
lawy płynęła z niego non-stop przez kilka dobrych lat; hitem,
organizowanych przez biura turystyczne wycieczek, stało się
smażenie marshmallow nad lawą (polecam filmiki na YouTube ;)).
Jednak, jakieś 2-3 lata temu, gwałtowny wybuch zablokował ujście
'rzeki'. Mimo tego wybraliśmy się tam, jako że był to pierwszy
wulkan, któremu mogliśmy przyjrzeć się z bliska. Pole lawy
(zastygłej) wokół Pacaya jest przeogromne; w pewnym momencie
znaleźliśmy się w miejscu, gdzie po horyzont nie było widać nic
zielonego; krajobraz istnie kosmiczny. Całe to pole lawy pełne
jest też 'hot spots', miejsc, w których ciepło wydobywa się z
głębi ziemi; niektóre są tak gorące, że można na nich sobie
zagotować wodę na herbatę (albo usmażyć marshmallow, jednak to
nie to samo, co marshmallow smażony na lawie...). Jednak ani lawy
tam nie zobaczyliśmy ani nie stanęliśmy na krawędzi krateru.
Druga okazja
nadarzyła się w Nikaragui. Większość wulkanów tutaj w Ameryce
Środkowej i Południowej, chociaż uważanych za aktywne, nie
pojawia się na pierwszych stronach gazet; nie wybuchają gwałtownie,
nie zalewają lawą całych wiosek ani też nie paraliżują ruchu
lotniczego. Używając, nasuwającej się tu metafory kuchennej,
raczej niż kipiejącym mlekiem początkującej kucharki, są jak
gotowanie na wolnym ogniu; gdzieś tam na ich dnie kotłuje się
lawa, czasem wyrzucą trochę pyłu, pary czy oparów siarczanych, i
tyle. No ale właśnie te opary i pył są największą przeszkodą w
zbliżeniu się do krateru. Ale jest jeden wulkan w Nikaragui,
Telica, który aż tyle rzeczy nie wyrzuca i można się zbliżyć do
jego krawędzi.
Lawę w wulkanie
Telica zobaczyć można tylko nocą; jest dość głęboko, nie ma
jej aż tak dużo, a do tego przytłumiona oparami, nie jest widoczna
w świetle dziennym. Za poradą innych rowerzystów (których, jak
się później okazało, totalnie żeśmy nie zrozumieli! Powiedzieli
nam, że niektórzy co prawda wchodzą bez przewodnika, ale tam jest
tyle różnych wydeptanych ścieżek, że łatwo się zgubić),
wybraliśmy się bez przewodnika. Żeby było jasne – przewodnik
tutaj oznacza najczęściej bezrobotnego mężczyznę z okolicznej
wioski, który zwyczajnie zna okolicę i może pokazać drogę. A
czasem tylko mu się wydaje, że zna; w drodze powrotnej spotkaliśmy
grupę turystów z dwójką przewodników, którzy noc, zamiast u
podnóża wulkanu, spędzili w polu fasoli, ponieważ ich przewodnik
się zgubił. Z kończącymi się zapasami wody, dalej próbowali
odnaleźć właściwą ścieżkę. Ponieważ my już schodziliśmy
dół, oddaliśmy im naszą wodę, wytłumaczyliśmy, którędy iść
i życzyliśmy powodzenia.
Sami, dzień
wcześniej, drogę znaleźliśmy raczej bez problemów; Raul i Flo z
powodzeniem używają tzw. tutaj PPS ('para, pregunta, sigue', czyli
'zatrzymaj się, zapytaj, kontynuuj'), ja mam wbudowany GSP, więc u
podnóża krateru byliśmy akurat na podwieczorek. Rozbiliśmy
namioty i biegusiem na krawędź krateru; to znaczy nie było
biegusiem. To ostateczne wzniesienie krateru zbudowane jest z głazów
i ostrych kawałków zastygłej lawy, a pod koniec jest tak strome i
kończy się tak nagle, że ostatnie 2-3 metry należy się czołgać.
Wszystko to wydaje się trochę szalone i w Europie zdecydowanie by
nie przeszło standardów bezpieczeństwa, ale tutaj można. Jak już
się doczołgaliśmy do krawędzi i zerknęliśmy w dół, to lawy
jeszcze nie było widać, ale wrażenie i tak było niesamowite!
Krawędź, głęboka przepaść, świadomość, że tam gdzieś na
dnie gotuje się skała, gryzące w nos opary siarki i ten dźwięk!
Nie wiem, czy to zjawisko powszechne, ale wulkan Telica wydaje
intensywny dźwięk – coś pomiędzy nieustającym grzmotem a
przelatującym blisko samolotem odrzutowym. Po raz kolejny poczuliśmy
się malutcy w zetknięciu z Naturą. Wróciliśmy w nocy i tak! W
końcu gdzieś tam na dnie zobaczyliśmy mieniącą się lawę!
Stanęliśmy twarzą w twarz z Matką Ziemią! Wróciliśmy też o
wschodzie słońca, w przejrzystym powietrzu poranka widoki były
przepiękne, ale też po raz ostatni chciałam stanąć na krawędzi.
Było coś magicznego w tym miejscu, chciało się tam zostać
dłużej; tak jak w obecności 1000-letnich drzew w Kalifornii czuło
się tę spokojną, ugruntowaną siłę Matki Natury, tak tutaj była
ona bardziej namacalna.
Zostało jeszcze
jedno z najpiękniejszych doświadczeń ludzkiej dobroci. Istnieje
takie powszechne przekonanie, że najbardziej życzliwi i pomocni są
ludzie biedni, że bogaci to już zapomnieli, jak to być zwyczajnie
ludzkim. My moglibyśmy ten stereotyp łatwo obalić; w ogóle nie
sprawdza się w rzeczywistości. Równie często doświadczyliśmy
dobroci od ludzi zamożnych, co biedni patrzyli na nas jako obcych z
grubym portfelem. A jednak ta historia potwierdza stereotyp.
Tego dnia
przekroczyliśmy granicę z Hondurasem i w odległości, którą
prawdopodobnie mogliśmy pokonać tego dnia nie było żadnego
miasteczka. Ale jak zzoomwaliśmy bardzo mapę Google, to
wypatrzyliśmy jakąś osadę, nawet miała nazwę – Villa 15 de
Junio (Willa 15 Czerwca). Generalnie w Ameryce Łacińskiej staramy
się spać z ludźmi - bezpieczniej; jak rozbijemy namiot u kogoś w
ogródku, przy kościele, czy straży pożarnej, dzieci i dorośli
się zejdą, popatrzą, zadadzą pytania, to już jesteśmy 'swoi
wioskowi', a nie obcy intruzi. . Jak tam dotarliśmy, to okazało
się, że nawet jest tam kościołek. Niestety nowy proboszcz, nie
ufający chyba jeszcze do końca swoim wiernym, powiedział nam, że
na noc spuszcza swoje groźne psy, a więc rozbicie namiotu na jego
podwórku się nie sprawdzi. Odesłał nas do Policji; kiedy tę
próbowaliśmy zlokalizować, natrafiliśmy na grupę sąsiadek,
które na środku ulicy (jak widać ruch samochodowy nie jest tam
dużym problemem) wystawiły swoje białe plastikowe krzesła i
urządziły sobie pogaduszki. Oczywiście od razu się nami
zainteresowały i jak usłyszały o co chodzi, jedna z nich zaprosiła
nas do siebie.
Była to jedna z
córek Don Pedro. Cała rodzina składała się z Don Pedro, jego
żony, sześciu córek, ich mężów (jedna była samotną matką,
jedna nie była jeszcze zamężna) i dzieci. Wszyscy mieszkali na
jednym podwórku, ale każda rodzina w swoim domku. Tylko teraz tak –
kilka słów na temat budownictwa tutaj. W biednych rejonach domy są
często mniejsze niż przeciętny pokój w Europie. Taki dom to w
zasadzie jedna izba, bo toaleta jest na zewnątrz, a za kuchnię
służy palenisko. Dom zbudowany z pustaków to już luksus (z gołych
nieotynkowanych pustaków, z otworami na okna, ale bez szyb), tańszą
wersją jest dom z czarnej plastikowej folii czy brezentu, a jeszcze
tańszą z desek czy bambusa – w tym wypadku trzeba kupić
wyłącznie blachę falowaną na dach. Domki rodziny Don Pedro
zbudowane były z bambusa.
Jak tylko
zostaliśmy przedstawieni reszcie rodziny, trzy córki chwyciły za
miotły i zaczęły rozmiatać kurz, żeby przygotować miejsce na
nasz namiot, dzieci odganiały kury, żeby nie zabrudziły tego
miejsca, a Dona Maria już się martwiła czy nie jesteśmy głodni i
zaproponowała nam – jak się później okazało, jej specjalność
– chipsy z zielonych plantanów (tak mi to słownik przetłumaczył,
ale nie jestem pewna czy nie jest to po prostu spolszczona wersja
angielskiego plantain; są to w każdym razie duże cierpkie banany).
Ale zanim akcja zamiatania się skończyła, Don Pedro zaproponował,
że możemy przenocować w jednym z domków. Zapieraliśmy się,
przypuszczając, że ów domek do kogoś należy, ale nasz Gospodarz
twierdził, że nie, a cała rodzina mu zgodnie przytakiwała.
Ulegliśmy - liczbowo byliśmy na przegranej pozycji (jak się późnej
okazało ów domek należał do jednej z córek!).
Kiedy my
zajęliśmy się rozpakowywaniem, rodzina wróciła do przerwanej
pracy. Smażyli chipsy z plantanów. Takie chipsy sprzedawane są na
targach, w parkach miejskich czy przy drodze, w małych paczuszkach
po kilka Cordób jako przekąska. Z późniejszej rozmowy
dowiedzieliśmy się, że jest to główne źródło utrzymania całej
rodziny; mężowie gdzieś pracują, ale wszystkie córki, łącznie
z Don Pedro i Donią Marią utrzymują się owych chipsów. Najpierw
trzeba plantany obrać ze skórki (zajęcie Don Pedro), co wcale nie
jest takie łatwe, jak obranie zwykłego banana; skórka jest gruba,
twarda i bez użycia noża nie odchodzi. Później kroi się je na
cieniutkie plasterki, smaży i pakuje w małe woreczki (zajęcie
Donii Marii; od kilkunastu lat jej 'dzień' zaczyna się o godzinie 2 w nocy), a
następnie sprzedaje. To zajęcie córek; o 5 rano każda z nich ze
swoim koszem na głowie wybiera się na granicę (czekając w kolejce
chętnie się coś przekąsi) albo do miejscowości, gdzie akurat
odbywa się targ.
W międzyczasie
poczęstowali nas dwa razy chipsami, które są tu serwowane z
kilkoma plasterkami pomidora i drobno posiekana cebulką; a gdy
przyszła pora kolacji, zanim zdążyliśmy zaprotestować,
postawiono przed nami dwa ogromne talerze ryżu i fasoli (ryż,
fasola i plantany, to podstawa tutejszej diety; rodzina Don Pedra je
praktycznie to samo każdego dnia). Dona Maria smażyła tego
wieczoru również empanady na sprzedaż (Empanada to rodzaj pierożka
smażonego na głębokim oleju; mogą różnych rozmiarów, te Doni
Marii były wielkości dłoni), więc jakbyśmy jeszcze byli głodni,
to dostaliśmy po dwie. Następnego dnia Donia Maria martwiła się,
że szybko zgłodniejemy, więc przygotowała nam na drogę po dwie
empanady i paczce chipsów. W takich sytuacjach zwyczajne 'dziękuję'
wydaje się takie oklepane i zużyte, a przecież wystarczy; taka
bezinteresowna pomoc nie potrzebuje niczego więcej.
W Nikaragui
spędziliśmy trochę mniej niż dwa tygodnie, z czego tydzień w
Granadzie. Przejechaliśmy wzdłuż American, która biegnie pomiędzy
Pacyfikiem a Jeziorami; na północnym-wschodzie zostawiliśmy góry
i dziewiczą dżunglę Mosquitia, zabrakło czasu aby odwiedzić
Ometepe, przegapiliśmy również jedną z mniej turystycznych plaż,
gdzie można zobaczyć tysiące żółwi- gigantów składających
jajka tej samej nocy. A jednak Nikaragua zapadła nam silnie w
pamięć; jest taka zwyczajna, swojska. W Hondurasie towarzyszyło
nam ciągle poczucie niebezpieczeństwa (Nikaragua, choć jest
najbiedniejszym krajem Ameryki Środkowej, zgodnie ze statystykami,
jest najbezpieczniejsza), w Kostaryce z kolei (zepsutej już przez
turystykę) ludzie, patrząc na nas, widzieli zawsze dwa zielone
amerykańskie banknoty, a w Nikaragui czuliśmy się zwyczajnie
dobrze.
27 Kw 2013, Guamote, Ekwador
We wpisie z Gwatemali wspominałam, że pracowaliśmy przez tydzień jako wolontariusze w organizacji Maya Pedal. Tutaj wyjaśniam trochę szerzej czym się ona zajmuje.
02 Kw 2013, Quito, Ekwador
Wspomnienia z Karaibów
Już od południa Kanaday Honduras oznaczał dla nas jedno: wybrzeże karaibskie, rafy koralowe i kurs nurkowania. To tam, poznaliśmy parę instruktorów nurkowania, którzy powiedzieli nam o wyspie Utila; i tak jak Raul zwykle nie pamięta nazw czy imion, to to słowo utkwiło w jego pamięci od razu;) Zajrzeć do tej najmniej poznanej części naszej planety, było jednym z jego największych marzeń do ziszczenia w trakcie naszej podróży.
Utila jest jednym z największych na świecie centrów nurkowania; praktycznie, co drugi budynek, wzdłuż jedynej na wyspie ulicy, to szkoła nurkowania. A co nie jest szkołą, jest klubem, barem albo restauracją. Jest też jednym z najtańszych miejsc, gdzie można spróbować, jak to jest oddychać pod wodą. No ale przede wszystkim liczy się lokalizacja – Utila należy do archipelagu Wysp Zatokowych, które znajdują się na jednym z krańców drugiej co do wielkości rafy koralowej na świecie. Lepsze lokalizacje do nurkowania może zaoferować jedynie Australia, a co najmniej takie same, jak te honduraskie, Meksyk czy Belize. Ale wszystkie te państwa są znacznie bogatsze niż Honduras; a że ceny wyznacza ekonomia państwa, w Hondurasie nurkuje się najtaniej. Nic więc dziwnego, że w w ciągu jakiś 10 lat ta niewielka, rybacka, zupełnie odizolowana i zapomniana przez resztę państwa wysepka, przekształciła się w największą atrakcję turystyczną Hondurasu.
Utila, jak i pozostałe wyspy archipelagu (Roatan, Guanaja i kilka pomniejszych wysepek), jest osobliwym miejscem, z bardzo ciekawą historią. Dotarł tu sam Krzysztof Kolumb w 1504 roku. Ale zanim europejskie statki przybiły do brzegów wysp, żyli na nich szczęśliwie Karibowie, czyli – jak łatwo się domyślić :) - rdzenni mieszkańcy wysp basenu Morza Karaibskiego. Niestety europejska inwazja sprawiła, że, w przeciągu kilku lat, tętniące życiem wyspy, stały się bezludnymi. Hiszpanie używali ich mieszkańców jako taniej siły roboczej, a tych, których nie zdążyli wywieźć, zabiły przywiezione przez nich choroby – głównie czarna ospa i odra. Przez lata wyspy pozostawały niezaludnione; niewielkie i w znacznej części porośnięte lasami namorzynowymi, nie zachęcały do zakładania stałych osiedli. Były za to często wykorzystywane tymczasowo – jako militarne punkty strategiczne, do przeładunku, odpoczynku, handlu itp. Do czasu aż odkryli je Angielscy piraci; założyli oni tam pierwsze stałe pokolumbijskie osiedla. Niezaludnione, zapomniane przez Koronę Hiszpańską Wyspy Zatokowe, okazały się świetną kryjówką i punktem wypadowym do napadów na statki wywożące złoto i inne bogactwa z Nowego Świata do Hiszpanii. Kolejni osadnicy wysp trafili tam również za sprawą Brytyjczyków.
Pod koniec XVIII w. Wielka Brytania zdobyła panowanie nad wyspą Świętego Wincenta z planami założenia tam plantacji trzciny cukrowej. Ówcześni mieszkańcy wyspy, Garinagau (potomkowie niewolników przywiezionych z Afryki), obawiając się niewolnictwa, zaczęli protestować. Brytyjczycy znaleźli bardzo proste rozwiązanie problemu – załadowali wszystkich rebeliantów na statek i wywieźli na niechcianą wysepkę Roatan. Garinagu szybko zaczęli zakładać osiedla w swojej nowej ojczyźnie, ale ponieważ niewielka wyspa nie była w stanie utrzymać całej społeczności, część zaczęła migrować na sąsiednie Utila i Guanaja oraz wybrzeże współczesnych Gwatemali, Hondurasu i Nikaragui; mieszając się z ludnością lokalną, stali się kolebką współczesnej społeczności Garifuna. Garifuna to potomkowie Karibów i Afrykańskich niewolników przywiezionych do Nowego Świata przez kolonizatorów. Mają oni swój własny język (choć na wyspach mówią głównie po Angielsku, który to język 'odziedziczyli' z czasów niewolnictwa), tradycje i kulturę, które są specyficzną mieszanką afrykańskich i karaibskich zwyczajów. Współcześnie jest to niewielka grupa – jeśli Wikipedia się nie myli, to liczy ona zaledwie 600 tys.- ale posiadająca silne poczucie przynależności etnicznej. Raczej niż rozproszeni po całym wybrzeżu morza Karaibskiego, skupiają się oni w kilku większych ośrodkach, gdzie kultywują swoje tradycje; tradycje tak istotne, że w 2001 roku zostały one uznane przez UNESCO za Dziedzictwo Ludzkości.
Nam nie udało się trafić do żadnego z większych ośrodków Garifuna, kilku spotkaliśmy na Utila, ale mieszkańcy tej wyspy, to obecnie mieszanka zupełnie międzynarodowa. Chociaż jeszcze pod koniec XX wieku było całkowicie inaczej. Wyspy Zatokowe uważane były przez mieszkańców Hondurasu za zupełnie odrębny kawałek lądu; o ich mieszkańcach – potomkach piratów i niewolników - wyrażano się z pogardą 'Islanders' i, oprócz okazjonalnego kupowania od nich ryb i owoców morza, nikt nie chciał mieć z nimi za wiele wspólnego. Rząd również nieszczególnie się nimi interesował; kiedyś tam w przeszłości upomniał się te wyspy, ale nie widział powodu, aby się w ich egzystencję angażować. Z drugiej strony mieszkańcy wysp, utrzymujący się z rybołówstwa i uprawy kilku podstawowych warzyw, też nie znajdowali powodu, aby wybierać się na stały ląd. W ten sposób w centrum Ameryki Łacińskiej przez stulecia istniała specyficzna, biało – czarna, mówiąca po angielsku społeczność. Wszystko zmieniło się zaledwie niecałe 20 lat temu, kiedy to sukces pierwszych szkół nurkowania całkowicie zmienił nastawienie reszty państwa do Wysp Zatokowych. Mieszkańcy stałego lądu chętnie się tam przeprowadzali i zakładali biznesy, sprowadzając instruktorów z całego świata. Obecnie, mimo tego kosmopolityzmu, Wyspy zachowują ciągle swój charakter; bo chociaż właściciel naszej szkoły był Latynosem, to już kapitan – spalonym na czerwono blondynem, a z Zorro, czarnoskórym rybakiem handlującym codziennie rano świeżymi rybami prosto ze swojej łódki, zdecydowanie łatwiej było się dogadać po angielsku niż po hiszpańsku.
A jak było pod wodą? Zdecydowanie dużo bardziej bajecznie niż na powierzchni. Utila jako reprezentacja pocztówkowych Karaibów nie wypada najlepiej; więcej na niej chwiejnych pomostów, zarośli i rybackiego bałaganu, niż palm kokosowych, turkusowej wody i białego piasku (aczkolwiek ma ona swoją 'perełkę' – Water Cay – niewielką, bezludną wysepkę - spełniającą wszystkie powyższe wymagania – jedną z tych, które spacerem można przejść wokół w pięć minut). Dlatego też pierwsze zanurzenie było niesamowitą niespodzianką. Siedząc później na balkonie naszej szkoły i patrząc na szarą powierzchnię morza, kamienne brzegi i szereg chybotliwych pomostów, zdałam sobie sprawę, jak bardzo można się nie spodziewać, co znajduje się pod spodem. Tafla wody jest tam jak granica innego świata; świata nie z tego świata. Bo chociaż nasza planeta nazywana jest niebieską, to niewielu z nas ma szansę przyjrzeć się bliżej temu, co pod wodą. Dla nas te podwodne spacery były zdecydowanie jednym z najciekawszych doświadczeń naszej wyprawy. Bo tym w zasadzie nurkowanie jest – spacerem. Tak jak i na powierzchni, tak i tam – pod wodą, można podziwiać piękne krajobrazy, zobaczyć ciekawe zwierzęta czy poznać kawałek historii; my, zawieszeni w przestrzeni wodnej, odwiedziliśmy 'kwiecistą łąkę', pełną różnorodnych drobnych koralowców i kolorowych rybek, przepłynęliśmy wzdłuż 20-metrowego klifu, gdzie po jednej stronie mieliśmy ścianę pełną żyjątek, a po drugiej rozciągał się w nieskończoność wielki błękit. Wydawać się to może
przesadzone, ale wymagało od nas sporej odwagi, aby odwrócić się plecami do klifu i mieć przed sobą, nad sobą i pod sobą wyłącznie nieograniczone masy wody. Przyjrzeliśmy się też wrakowi jakiegoś pechowego jachtu oraz odwiedziliśmy koralowe labirynty, w których wypatrzyć można rzadkie okazy morskiej fauny. Ten nowo odkryty przez nas świat zupełnie nas zafascynował. Rafy koralowe nazywane są czasami 'lasami deszczowymi mórz', jako że są jednym z najbogatszych ekosystemów na Ziemi; zajmując zaledwie 0.1% powierzchni oceanów, są domem dla około 25% morskich stworzeń! Nam samodzielnie udało się wypatrzeć to co duże i oczywiste – płaszczki, żółwia, rekina rafowego (wegetarianina!), niezliczone ryby-papugi (nie wiem czy nazwane są tak ze względu na zielony kolor czy liczebność; a może jedno i drugie – zielone papużki są w tropikach tak powszechne, jak nasze wróble) czy ogromne ławice kolorowych rybek; zakamuflowanego kraba-pająka, konika morskiego czy ukrytą w skałach morenę zobaczyliśmy tylko dzięki sprawnemu oku naszego instruktora. Ten przebogaty świat zaczyna się od drobniutkich organizmów – polipów, które mogą rozwijać się w wodach ubogich w pożywienie, dzięki symbiozie z glonami. Te pionierskie organizmy stają się pożywieniem drobniutkich rybek, które z kolei są zjadane przez większe ryby, a te przez jeszcze większe i inne organizmy itp. itd. Pojedyncze polipy obudowują się szkieletami wapiennymi, a w ciepłych wodach tropikalnych lubią żyć w koloniach. To właśnie te kolonie tysiąca różnych koralowców tworzą takie niesamowite struktury jak mózgownik, sałata czy poroże. Taka pojedyncza kolonia w niektórych przypadkach może żyć ponad 4000 lat, co jest niewątpliwym rekordem długowieczności w świecie zwierząt! Młode koralowce nabudowują swoje szkielety na starych i obumarłych; w odpowiednich warunkach rafy koralowe mogą rozrastać się do 3 cm poziomo i 25 cm pionowo w ciągu roku. W przypadku najstarszych raf koralowych proces ten zachodzi nieprzerwanie od 20 000 lat, tworząc niesamowite struktury, jak labirynty, kolumny, jaskinie, klify, które budują 'podwodny las deszczowy'.
09 Luty 2013, San Gil, Colombia
Honduras
La
Antigua była dla nas ostatnim ‘punktem wycieczki’ po Gwatemali;
czas naglił i stamtąd planowaliśmy tylko dotrzeć jak najkrótszą
drogą do Hondurasu. W Gwatemali spędziliśmy prawie miesiąc, z
czego tydzień pomgając w organizacji Maya Pedal (o czym mam
nadzieję napisać wkrótce w osobnym poście), ale to i tak o połowę
dłużej niż przewidywaliśmy. Niestety zabrakło nam czasu na wypad
na północ do potężnej dżungli Lacandona, gdzie znajdują się,
chyba najsłynniejsze, ruiny miasta Majów – Tikal (te z bardzo
starej reklamy Fanty, ktoś pamięta?) oraz mniej znane (bo do tych
trzeba iść kilka dni pieszo przez dżunglę), ale chyba nawet
bardziej interesujące – El Mirador. Miejsca, które bardzo
chciałam odwiedzić; niestety - za daleko, za bardzo nie po
drodze...następnym razem!
Dojazd
do granicy z Hondurasem zajął nam tydzień i jakże inna była ta
Gwatemala od tej, w której spędziliśmy trzy poprzednie tygodnie.
Wyjeżdżając z La Antigua już nieodwołalnie zostawiliśmy za sobą
kulturę Majów i góry. Przed nami roztaczał się nizinny skwar,
terytorium ‘Ladinos’ (czyli ‘białych’, tych, którzy
chętniej doszukują się swoich korzeni wśród najeźdźców
hiszpańskich niż wśród ludności rdzennej; chociaż kolor ich
skóry często wskazywał, że muszą być ‘mieszanką’ minimum w
proporcjach 1:1) oraz rozciągających się po horyzont plantacji
banaów. To przez nie (żeby przypadkiem nie powiedzieć ‘dzięki
nim’) Gwatemala i inne
dziko rosnące banany |
państwa Ameryki Środkowej nazwane kiedyś
zostały ‘Republikami Bananowymi’. Ciągle jeszcze zdecydowana
większość tych plantacji pozostaje w rękach gigantycznych
amerykańskich korporacji (takich jak Chuquita czy Dole), które w
początkach swej działalności mocno (finansowo i nie do końca
zgodnie z prawem) angażowały się w politykę, dopiero co stających
na chwiejnych nogach demokracji środkowoamerykańskich. Te, a
dokładniej ich politycy, chętnie przyjmowali ‘pomoc finansową’
w zamian za zagwarantowanie najlepszych terenów pod uprawę owoców
tropikalnych oraz niedopuszczanie lokalnych plantatorów do biznesu
bananowego.
To
również tutaj, na pograniczu gwatemalsko-honduraskim poczuliśmy
się po raz pierwszy, pod względem bezpieczeństwa, nieswojo. Wcale
nie w Meksyku, tak zniesławianym przez media, zwłaszcza
amerykańskie, ale tu, na południu Gwatemali i, jak się później
okazało, w całym Hondurasie istnieje atmosfera zagrożenia. Czy
faktycznie jest niebezpiecznie? Trudno mi powiedzieć. My nie byliśmy
świadkami, ani nie słyszeliśmy o żadnym napadzie czy strzelaninie
w okolicy, w której akurat byliśmy; nikomu z naszych znajomych
rowerzystów też nie przydarzyła się żadna nieprzyjemna przygoda.
Aczkolwiek wszechobecność broni daje do myślenia; standardem jest,
że ochrona większych firm czy zakładów przemysłowych nosi
karabin, ale tak samo uzbrojonych ochroniarzy mają także stacje
benzynowe, supermarkety, a nawet Burger King czy MacDonalds. Nigdy
nie czułam się tak nieswojo w autobusie miejskim, jak w mieście
Gwatemala (musieliśmy tam obebrać paczkę). W każdym autobusie
jest dwóch uzbrojonych ochroniarzy, jeden z przodu, stojący na
platformie za kierowcą, drugi z tyłu; i nigdy nie widziałam
ochroniarzy tak rzetelnie pracujących (obraz ochroniarza, do którego
jestem przyzwyczajona, to śmiertelnie znudzony pan gapiący się na
przechodniów albo gadający z jakimś znajomym); tych dwóch w
skupieniu, bez ustanku i z ręką cały czas na broni obserwowało
pasażerów. No i ludzie w Hondurasie lubią podkreślać, jak to
niebezpiecznie jest w ich państwie, ciąle 'rzucają numerami'; a to
że San Pedro de Sula jest pierwszym na liście najbardziej
niebezpiecznych miast na świecie, a to że co x minut ktoś jest
zabijany, a to że co tyle a tyle sekund pada strzał itp. itd.
Wszystko to sprawiało, że ciągle oglądaliśmy się przez ramię,
zachowywaliśmy większy dystans, każdą decyzję rozważaliśmy dwa
razy. Na przykad lunche zaczęliśmy jeść częściej na stacjach
benzynowych (uzbrojpona ochrona) niż w jakiś uroczych zakątkach
przy drodze. A przed San Pedro de Sula tyle razy nas przestrzegano i
radzono, abyśmy się w tym mieście na zatrzymywali - w sensie
dosłownym - żeby nawet nie zdjemować nóg z pedałów – że
postanowiliśmy to wziąć na serio i przepedałowaliśmy z jednego
krańca na drugi (od stacj benzynowej do stacji benzynowej) z
prędkośćią nie spadającą poniżej 20 km/h.
palma olejowa |
Aczkolwiek
cała ta atmosfera niebezpieczeństwa nie ograniczyła naszej
otwartości na nowe doświadcznia, to te w Hondurasie okazały się
niespecjalne; jakoś tak to państwo zachwyciło nas najmniej. Oprócz
granicznego miastecza Copan, gdzie znajdują ruiny najbardziej
wysuniętego na południe ważnego historycznie miasta Majów,
bajecznych Bay Islands na Morzu Karaibskim i ciągle dziewiczej
dżungli Mosquitia, Honduras niewiele ma do zaoferowania. I to wcale
nie jest tak, że my szukamy tych 'nie-do-przegapienia atrakcji
turystycznych'. Owszem, jeśli coś jest 'nie-do-przegapienia', to
jest tego powód i takie miejsca też odwiedzamy, ale, ponieważ na
rowerze podróżuje się wolno, to bardziej oddziałuje na nas i
zapada nam w pamięć ten codzienny, zwyczajny krajobraz. A na ten w
Hondurasie składały się ciągnące się kilometrami (a dla nas
dniami) pola palm olejowych i bananów, przeplatane
pole ananasów |
czasami uprawami
ananasów (to akurat było ciekawe urozmaicenie,bo żadne z nas nie
miało pojęcia, jak rosną ananasy), mało urocze pagórki
porośnięte młodym lasem sosnowym (wynik niekontrolowanej wycinki
lasów; palący problem praktycznie całej Ameryki Środkowej) oraz
pozbawione charakteru, zakurzone miasteczka. Niestety również
'pierwiastek ludzki' okazał się być mało ludzki; nigdy wcześniej
nie byliśmy tak bezustannie wygwizdywani i wykrzykiwani, a zdarzały
się nawet przekleństwa i niemiłe komentarze (co prawda kamienie za
nami jeszcze nie poleciały, na takie doświadczenie musimy podobno
poczekać do Peru). Nie chcę tu stworzyć mylnego obrazu Hondurasu;
tego typu zachowania są naszą codziennością od kiedy wjechaliśmy
do Ameryki Łacińskiej, po prostu o nich nie piszemy, bo i o czym tu
pisać. Aczkolwiek mieszkańcy Hondurasu byli pod tym względem
zdecydowanie najbardziej aktywni. Wachlarz dzwięków wydawanych na
nasz widok jest tak szeroki, że połowy nawet nie potriłabym
odtworzyć, najrzadziej słyszy się zwyczajne 'cześć' czy 'dzień
dobry'. Czemu to ma służyć nie jesteśmy pewni; czasem jest to
forma powitania, czasem sposób zwrócenia naszej uwagi, żeby się
nam przyjrzeć, innym razem są to dźwięki zdecydowanie
nieprzyjazne.Wynika to zwyczajnie z braku edukacji i kultury; a może
raczej jest częścią tutejszej kultury? Bo te bezustanne
machistowsko-latynoskie podwizdywania i cmokania, których ja nie
mogę znieść, wydają się podobać lokalnym dziewczynom, a jak
ktoś chce zadać pytanie (i to niezależnie czy nam czy swojemu
rodakowi), to nie powie 'dzień dobry, przepraszam!, ale 'psssy,
pssy, pssssyka' ci za uchem, aż się w końcu odwrócisz. Kultury
prowincji, bo w dużych miastach formy komunikacji międzyludzkiej są dużo bliższe tym, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Zdjęcia!
Zdjęcia!
16 Sty 2013, Medellin, Colombia
Niestety nie udało
nam się 'rozpracować' tego popsutego dysku twardego, choć podobno,
nie wdając się w szczegóły, wszystko jest do uratowania. Potrzeba
tylko czasu, no ale ja już tego czasu nie będę dłużej naciągać,
bo mówimy tu o czasie hiszpańskim (dysk twardy jest w rękach
Hiszpańskiego informatyka), a ten jak wiadomo, do precyzyjnych nie
należy. A ja cały czas odwlekałam pisanie po polsku, bo na tym
dysku miałam już praktycznie skończony tekst o Gwatemali i
Hondurasie, no ale cóż trzeba zacząć od początku...
Zatrzymałam się
chyba na Gwatemalskiej Alasce, pierwszym 3-tysięczniku, na który
wjechaliśmy o własnych siłach. Stamtąd już było praktycznie z
górki do Jeziora Atatian i La Antigua. Ta druga, to historyczna
stolica Gwatemali, perełka kolonializmu, która, nękana
trzęsieniami ziemi oraz położona praktycznie u podnóża dwóch
aktywnych wulkanów (tak przy okazji – kto wybiera taką
lokalizację na stolicę?! Doczytałam i okazuje się, że Hiszpanie,
którzy uznali ową dolinę za bezpieczną, a nie wiedzieli wówczas
o trzęsieniach ziemi i o tym, że wulkany mogą być niebezpiecznie
aktywne), nigdy nie rozrosła się do rozmiarów dużego miasta.
Zachowała tę małomiasteczkową senność, która w połączeniu z
wąskimi brukowanymi uliczkami, jednopiętrowymi kolorowymi domkami,
drewnianymi krużgankami na rynku, ruinami kościołów zniszczonych
w trzęsieniach ziemi oraz majestatycznie górującym w tle wulkanem
Agua, tworzy tę magiczną atmosferę, która słusznie przyciąga
tłumy turystów. Chociaż, mimo tej turystyczności La Antigua, nie
czułam się tam jak na kraowskim rynku; wciąż można tam spokjnie
spacerować uliczkami bez obijania się o wycieczki i bycia
nagabywanym przez ulicznych handlarzy.
O Jeziorze Atitlan
nasłuchaliśmy i naczytaliśmy się sporo; że jest jednym z
najpiękniejszych jezior na świecie a nawet jednym z tych miejsc,
gdzie wyczuwalna jest silna energia. No i właśnie to piękno i ta
energia sprawiają, że nie chce się stamtąd wyjeżdżać. Tak
przynajmniej twierdzili hipisi, którzy odkryli to miejsce w latach
70-tych poprzedniego stulecia i, poniekąd, do tej pory tam zostali.
Jezioro Atitlan przyciąga 'światek alternatywny', 'backpackersów',
a nie zorganizowane wycieczki; sporo tam zajęć z jogi, medytacji,
wyrobów rękodzielniczych, zajęć z tkactwa itp. Przyjeżdża się
tam, żeby posiedzieć, 'po-nic-nie-robić', zrelaksować się. Myśmy
też się trochę zasiedzieli, ale chyba głównie dlatego, że, w
którym kierunku by nie jechać, droga z Jeziora Atitlan jest
niemiłosiernie pod górkę. To właśnie na tej drodze
doświadczyliśmy pierwszego poważnego pchania rowerów.
Samo Atitlan nie
zachwyciło nas, tak jak zachwycać – podobno - powinno. Owszem,
jezioro położone jest wyjątkowo widokowo, w niecce otoczone
szczytami wulkanicznymi, ale żeby od razu nazywać je
najpiękniejszym... a daliśmy mu sporo szans; o wschodzie słońca
(wstać trzeba było o 4:30 w nocy:)), o zachodzie (choć tu dla
Jeziora zadanie było trudne, ponieważ z niebem zasnutym ołowianymi
chmurami i przy ulewnym deszczu trudno 'wyprodukować' urokliwy
zachód słońca), z różnych brzegów i punktów widokowych, ale i
tak ostatecznie, to co dla mnie okazało się najciekawszym, to
wioseczki Majów okalające Jezioro.
Nasz dłuższy pobyt nad Jeziorem Atitlan miał jeszcze jeden powód – czekaliśmy do piątku. W piątek bowiem w San Francisco del Alto odbywa się największy w Gwatemali (a Raul twierdzi, że nawet w całej Ameryce Środkowej) targ. Wydarzenie, którego nie chcieliśmy przegapić, niestety tak się złożyło, że to niepozorne miasteczko mijaliśmy w poniedziałek i czekanie aż do piątku w tej nieciekawej w pozostałe dni tygodnia okolicy nie wydawało nam się najpleszym rozwiązaniem. Postanowiliśmy dojechać do Atitlan i stamtąd wybrać się słynnym gwatemalskim 'chicken busem' na targ. W końcu przejażdżka tym środkiem transportu, to też atrakcja. Dla niewtajemniczonych 'chicken bus' to taki gwatemalski PKS; tyle, że za pojazd służy stary, niezdający się już do użytku w USA amerykański autobus szkolny, pięknie i kolorowo przemalowany, nazwany!, i tak 'podrasowany', że prawie osiąga prędkość światła. Pasażerów tak się ściska (niektórzy zresztą podróżują na zewnątrz autobusu – płacąc pelną cenę biletu! - wszędzie, gdzie się można zaczepić; tu pomysłowość nie zna granic), że w autobusie przeznaczonym dla 30-stki amerykański dzieci mieści się 90 dorosłych. Sprawność hamulców często jest wątpliwa, a sami kierowcy muszą chyba mieć nieco psychotyczną osobowość, żeby, mając na pokładze 90 dusz, nagminnie wyprzedzać na podwójnej ciągłej linii na tych krętych wąskich uliczkach, czy na przykład wchodzić w zakręty z taką prędkością, że fizycznie swoim ciałem muszą się przechylać (kierowca i pomocnik, bo każdy kierowca ma pomocnika od zbierania pieniędzy, zajmowania się bagażami i pomocy przy zakrętach właśnie; a taki pomocnik musi być jeszcze bardziej
Nasz dłuższy pobyt nad Jeziorem Atitlan miał jeszcze jeden powód – czekaliśmy do piątku. W piątek bowiem w San Francisco del Alto odbywa się największy w Gwatemali (a Raul twierdzi, że nawet w całej Ameryce Środkowej) targ. Wydarzenie, którego nie chcieliśmy przegapić, niestety tak się złożyło, że to niepozorne miasteczko mijaliśmy w poniedziałek i czekanie aż do piątku w tej nieciekawej w pozostałe dni tygodnia okolicy nie wydawało nam się najpleszym rozwiązaniem. Postanowiliśmy dojechać do Atitlan i stamtąd wybrać się słynnym gwatemalskim 'chicken busem' na targ. W końcu przejażdżka tym środkiem transportu, to też atrakcja. Dla niewtajemniczonych 'chicken bus' to taki gwatemalski PKS; tyle, że za pojazd służy stary, niezdający się już do użytku w USA amerykański autobus szkolny, pięknie i kolorowo przemalowany, nazwany!, i tak 'podrasowany', że prawie osiąga prędkość światła. Pasażerów tak się ściska (niektórzy zresztą podróżują na zewnątrz autobusu – płacąc pelną cenę biletu! - wszędzie, gdzie się można zaczepić; tu pomysłowość nie zna granic), że w autobusie przeznaczonym dla 30-stki amerykański dzieci mieści się 90 dorosłych. Sprawność hamulców często jest wątpliwa, a sami kierowcy muszą chyba mieć nieco psychotyczną osobowość, żeby, mając na pokładze 90 dusz, nagminnie wyprzedzać na podwójnej ciągłej linii na tych krętych wąskich uliczkach, czy na przykład wchodzić w zakręty z taką prędkością, że fizycznie swoim ciałem muszą się przechylać (kierowca i pomocnik, bo każdy kierowca ma pomocnika od zbierania pieniędzy, zajmowania się bagażami i pomocy przy zakrętach właśnie; a taki pomocnik musi być jeszcze bardziej
psychotyczny niż kierowca, ponieważ
potrafią oni, przy pełnej prędkości autobusu, na krętej drodze,
otworzyć drzwi i po framudze wejść na dach, aby odwiązać bagaż
osoby, która będzie niedługo wysiadała; coby nie tracić
czasu...), aby pomóc autobusowi nie wypaść z drogi. Ale najlepszą
rozrywką są dla nich wyścigi. Te gwatemalskie PKS-y nie mają
rozkładu jazdy, bo w tym biznesie im więcej kursów zrobisz, tym
więcej zarobisz. Dlatego liczy się prędkość i dlatego kierowcy
'chickem busów' lubią sobie udowadniać,
kto jest szybszy. Więc
gdy dwa 'chicken busy' spotkają się na trasie zaczyna się wzajemne
prześciganie połączone z pokazywaniem sobie gestów zwycięstwa,
wygrażaniem, gwizdami i krzykami. Brzmi jak całkiem fajna zabawa?
Pewnie tak, jak się raz można takim autobusem przejechć; niestety
Gwatemalczycy muszą z tego srodka transportu korzystać na porządku
dziennym; praktycznie nie mają alternatywy i dlatego nikt się nie
buntuje, a wypadki zdarzają się często.
No ale myśmy
dotarli do San Francisco del Alto bez wypadku, chociaż Raul był tak
zdenerwowany nonszalancją kierowców i biernością pasażerów, ze
nawet próbował wzniecić mały strajk i uświadomić nieco ludzi,
ale spotkał się z totalnym niezrozumieniem; na wszelkie próby
wyjaśnienia im, że mogą coś z tym zrobić, słyszał tę samą
odpowiedź: 'tak tu już jest, tak tu się jeździ'...
Sam targ był
wydarzeniem niesamowitym, i chyba dla obojga z nas tym, które
wywarło na nas największe wrażenie w Gwatemali. Przygotowania
zaczynają się już dzień wcześniej; praktycznie całe centrum
miasteczka zastawiane jest stołami, boiska przekształcane w
parkingi, a większość ulic zamykana dla ruchu samochodowego.
Handel zaczyna się następnego dnia już od 4 rano. Kupić tam można
praktycznie wszystko: od samochodów, poprzez wszelkie zwierzęta
hodowlane, meble, ubrania, tkaniny, warzywa, owoce, mięsa, sery,
ryby, artykuły RTV i AGD, zabawki, artykuły szkolne, produkty dla
domu i ogrodu, po
najprzewróżniejsze drobiazgi, któe wyglądają,
jakby ktoś opróżnił szuflady i przyniósł je na targ, bo a nuż
się sprzedadzą. Pominęłam coś? A! No i całe mnóstwo
przysmaków, bo gospodynie domowe z San Francisco tego dnai nie
gotują wyłącznie dla męża i dzieci, ale wystawiają stół na
próg i zarabiają na zgłodniałych łowcach ofert. Myśmy dzień
zaczęli o 6 rano gorącą czekoladą, po czym ruszyliśmy w
kierunku, gdzie robiło się głośniej i tłoczniej. Spacerowaliśmy
tak parę godzin, kilka razy się zgubiliśmy, chodzilismy w kółko
i gdy już nam się wydawało, że wszędzie byliśmy, nagle
znajdowaliśmy się w nieznanym dla nas zakątku. Nie obkupiliśmy
się, ale za to najedliśmy :)
Atmosferę takiego
miejsca trudno mi oddać słowami, bo cóż więcej tu mogę
powiedzieć? Że jest tłoczno, głośno, kolorowo, a dochodzące
zapachy powalają i to zarówno często pozytywnie jak i negatywnie.
Tak naprawdę nic specjalnego tam się nie dzieje, żadne to
wydarzenie kulturalne czy monument historyczny; ludzie zwyczajnie
kupują: świnie, kilo ziemniaków, majtki, plastikowe talerze,
używany telefon komórkowy, krowią głowę, jaskrawo kolorowe
bluzki, dwa metry sznurka itp. itd. Ale takich targów jak w
Gwatemali nigdzie indziej nie widzieliśmy, a ten bez wątpienia był kwintesencą
gwatemalskiego 'mercado'.
Gwatemala
Gwatemala przywitała nas przepięknymi widokami, bogactwem kultury i nieustającymi - czasem radosnymi, czasem zaczepnymi – okrzykami 'gringo!'. Wydaje się, że tutaj to pejoratywne meksykańskie określenie mieszkańców USA straciło swoje negatywne zabarwienie i poszerzyło znaczenie o wszelkiego rodzaju turystów (określenie 'gringo' wywodzi się z czasów wojny meksykańsko-amerykańskiej, w czasie której to – podobno – mieszkańcy Meksyku krzyczeli do żołnierzy Amerykańskich 'green go!', czyli 'zielony idź sobie!', gdzie zielony odnosił się do koloru munduru żołnierzy Amerykańskich) – tak przynajmniej udało nam się ustalić z nielicznych i z trudem uzyskanych odpowiedzi. Dzieci, zapytane kto to jest gringo i dlaczego nas tak nazywają, najczęściej zamieniają się w słup soli i tracą mowę, a dorośli są na tyle przebiegli, że krzyczą z ukrycia. Zdarzają się też inne formy 'powitania' – pogwizdywania, bliżej nieokreślone pokrzykiwania i całe mnóstwo innych nieopisywalnych dźwięków; jakoś najrzadziej słyszy się zwykłe 'buenos dias'.
Pierwszych kilka dni spędziliśmy w cieniu gór Cuchumatanes, która to okolica okazała się najciekawszą jak na razie częścią Gwatemali. Jeszcze po stronie meksykańskiej, już na kilkadziesiąt dobrych kilometrów widzieliśmy z daleka te majestatyczne góry z soczyście zielonymi zboczami i szczytami ukrytymi w chmurach; widok ten, jakkolwiek uroczy, nie napawał optymizmem, ponieważ oczywistym dla nas było, że trzeba będzie się na wysokość tych chmur wspiąć. Góry Cuchumatanes są najwyższym niewulkanicznym pasmem górskim w Ameryce Środkowej (stosunkowo wysokim, bo najwyższy szczyt przekracza 3800m n.p.m.) i jak się okazało niezwykle różnorodnym - w głębokich dolinach rzecznych panuje klimat tropikalny, idealny do uprawy kawy i bananów; nieco wyżej pojawiają się drzewa iglaste, a temperatury stają się bardziej przyjazne dla kukurydzy i fasoli (i dla rowerzystów też), natomiast mieszkańcom najwyżej położonych wiosek nieobce są przymrozki i okazjonalne opady śniegu. My na rowerach wjechaliśmy na wysokość ok. 2800m n.p.m.- 2 dni, 2000m w górę wzdłuż jednego z najpiękniejszych odcinków naszej wyprawy – głębokiej i tak wąskiej doliny, że miejsca tam było wyłącznie na rzekę i drogę. Pojedyncze domki powciskane były między jedną a drugą z poletkami kukurydzy szerokości dwóch rządków, a co większe miasteczka zawieszone na stromych zboczach.
W stolicy regionu, Heuhuetenango, postanowiliśmy porzucić nasze rowery na kilka dni i wybrać się na pieszą wycieczkę, aby poznać bliżej to, co najciekawsze w tym rejonie – kulturę współczesnych Majów. Przez całą wschodnią część kraju jedziemy raczej wolno, żeby nie przegapić tego, co stanowi kwintesencję Gwatemali; ten region jest jak Indie Ameryki Środkowej – tradycyjne stroje pełne są jaskrawych kolorów a inwencja zdobnicza kobiet nie zna końca; dzień targowy jest doświadczeniem samym w sobie, a jeszcze lepiej jak uda trafić się na lokalną fiestę. Około 50% współczesnych mieszkańców Gwatemali uważa się w pierwszej kolejności za Majów, a w drugiej za Gwatemalczyków i znaczny odsetek z tych 50 % utrzymuje te same od stuleci zwyczaje i tradycje. Góry Cuchumatanes są jednym z bardziej tradycyjnych rejonów i niewielu obszarów Mezoameryki, który od tysiącleci zamieszkany jest przez te same grupy etniczne. I choć rządy się zmieniały (najpierw o władzę walczyły ze sobą królestwa Majów, później pojawili się Hiszpanie, w końcu Gwatemala wywalczyła sobie niepodległość), ludność mieszkająca wysoko w górach najczęściej sobie z tego sprawy nie zdawała, no chyba że nieszczęśliwie znalazła się pomiędzy walczącymi. A tak właśnie się stało jakieś 15 lat temu w czasie wojny domowej w Gwatemali, kiedy to rewolucjoniści i ówczesny rząd upatrzyli sobie ten obszar jako kartę przetargową. Region ten jako najbardziej tradycyjny i zamieszkany przez zwartą grupę etniczną uznany został przez strony walczące za reprezentację Gwatemali w najczystszej postaci, a zatem ktokolwiek zyskał dominację nad tym terenem 'prowadził'. Ponad 400 wiosek zostało zniszczonych i blisko 200 tysięcy niezaangażowanych osób zginęło – albo podejrzanych o współpracę z jedną ze stron albo zwyczajnie będąc w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Wojna się skończyła a mieszkańcy Cuchumatanes dalej uprawiają kukurydzę według 260-dniowego kalendarza Majów (kalendarz ten używany jest obecnie do uprawy rośli i w celach obrzędowych; w życiu codziennym używany jest 365-dniowy system).
Sytuacja zaczęła zmieniać się w ciągu ostatnich lat. Wpłynęły na to dwa czynniki – po pierwsze zaczęło powstawać coraz więcej dróg łączących odizolowane wioski Majów ze stolicą regionu, a po drugie trudna sytuacja powojenna zmusiła wiele osób do emigracji zarobkowej do USA, skąd ci, wracając, (większość osób po kilku latach wraca w rodzinne strony) przywożą różnego rodzaju nowinki technologiczne i nieco inne spojrzenie na świat. Mimo tego poczucie tradycji jest ciągle zdumiewająco silne. Najbardziej widocznym tego przejawem jest język i strój; w rejonie Cuchumatanes używanych jest ponad dwanaście odrębnych języków (w całej Gwatemali 28) i choć hiszpański jest językiem urzędowym, zdecydowanie nie jest tym, który słyszy się na ulicach. Starsi ludzie praktycznie nie mówią po hiszpańsku, dzieci – ze względu na to, że powstaje coraz więcej szkół w okolicach wiejskich – trochę lepiej. Problem w tym, że te mieszkające daleko od szkoły zwykle do niej nie chodzą, a większość i tak kończy edukację po 3-4 latach, kiedy są już na tyle duże, że mogą zacząć pracować. Na targu już oduczyliśmy się zadawać skomplikowanych pytań, w stylu 'jak to się je?', „do czego to służy?', bo sprzedający potrafią zwykle po hiszpańsku niewiele więcej niż cenę i nazwę produktu powiedzieć.
Drugim elementem tożsamości kulturowej jest strój. Większość kobiet i niewielka grupa mężczyzn ciągle nosi wyłącznie stroje tradycyjne. Męskie stroje wyszły z użycia prawdopodobnie dlatego, że mężczyźni byli angażowani do pracy dla najeźdźców hiszpańskich i mieli dużo większy kontakt ze strojem europejskim, który w wielu sytuacjach okazywał się bardziej praktyczny, a zatem został szybko przez nich zaadoptowany. Zachowało się niewiele, ale wydaje się, że te najbardziej interesujące, jak wełniane tuniki długości do kolan, czy
turkusowe, bogato wyszywane spodenki. Stroje kobiece oparte są o ten sam schemat – szeroka bluzka, długa spódnica w formie szerokiej tuby, którą związuje się szerokim paskiem. Do tego różnego typu wstążki wplatane we włosy oraz obowiązkowo wielofunkcyjna chustka (do noszenia dzieci, zakupów, okrycia przed chłodem lub słońcem). Wszystko kolorowe i przebogato zdobione, tradycyjnie wzory są geometryczne. Ale najciekawsze jest to, że każda najmniejsza wioska ma swój własny charakterystyczny sposób zdobienia, inne kolory, wyszywane motywy, sposób upięcia włosów. W tych bardziej tradycyjnych miejscowościach i wysoko w górach kobiety ciągle jeszcze same tkają materiały i ręcznie ozdabiają ubrania. Tkactwo jest specjalizacją Gwatemali; przez stulecia wszystko było wykonywane samodzielnie, od uprawy bawełny, przez barwienie, po produkt końcowy. Obecnie ci, którzy tkają, nici kupują gotowe. Jakkolwiek wykonanie bluzki może zająć nawet dwa miesiące; jest to produkt drogi, na który nie każdy może sobie pozwolić, dlatego ręcznie robione ubrania stają się raczej odświętnym strojem, a na co dzień nosi się tańszą 'made in China' wersję.
Naszą pieszą wycieczkę zaplanowaliśmy z Todos Santos do San Juan Atitan. Obie miejscowości należą do grona tych bardziej tradycyjnych, w obu mężczyźni ciągle jeszcze noszą tradycyjne stroje. Szczególnie w Todos Santos, tam praktycznie nie widzieliśmy nikogo w tzw. 'ropa americana' (ubrania amerykańskie, czyli nasz wschodni styl ubierania; w Gwatemali nazywany jest amerykańskim, bo to stamtąd sprowadzane są wszystkie ubrania używane). Tradycyjny strój męski składa się z lnianych luźnych spodni w kolorze czerwonym w
nieregularne białe paski, białej koszuli w drobne niebiesko-szare paski z bogato wyszywanymi dużym kołnierzem i mankietami, a do tego mały słomiany kapelusz z niebieską wstążką. Choć tradycja zobowiązuje, to modnym chce się być; pomysłowe podejście do tradycji zaobserwowaliśmy właśnie w Todos Santos. Starsi mężczyźni noszą zwykle kompletny strój, młodsi zaczynają modyfikować – po pierwsze kapelusz praktycznie całkowicie został porzucony kosztem czapeczki z daszkiem lub żelu; po drugie, choć w tym samym kolorze, spodnie nie są lniane, ale dżinsowe. A co najciekawsze każdy nadaje swojemu strojowi wygląd zindywidualizowany – jest wersja raperska z luźnymi spodniami i rozpiętą przydużą koszulą, wersja elegancka z dopasowaną górą wpuszczoną w spodnie z czarnym paskiem i wypastowanymi na połysk butami, czy wersja bardziej codzienna – tradycyjny krój dżinsów i adidasy. Kobiety w Todos Santos wprowadzają mniej zmian do swoich strojów – tak nam się przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało; jedyną zauważalną ekstrawagancją było skrócenie spódnicy na długość pół-łydki. Jakże byliśmy dalecy od prawdy! ;) Tutaj moda podąża własnym torem. Jak nam ktoś wytłumaczył, choć ogólny model stroju pozostaje niezmieniony - te elementy, które charakteryzują ubiór z danej miejscowości nie mogą być zmienione, to cała reszta podlega sezonowym modyfikacją. Zmieniają się preferowane kolory, motywy zdobnicze, stosowane techniki. Na przykład w tym sezonie modne są ptaki, w zeszłym preferowane były motywy kwiatowe.
Z Todos Santos wyruszyliśmy skoro świt, bo przed nami mieliśmy 5-godzinny marsz. Oznaczeń szlaku oczywiście nie ma, nawet się takowych nie spodziewaliśmy, ale jak nam powiedziano drogę łatwo znaleźć – podążać tą główną, a jak mamy wątpliwości pytać ludzi. Jak się okazało, góry między Todos Santos a San Juan są tak zdeptane, pełne poletek, ścieżek i dróżek, że w tej sieci szlaków trudno było określić, który jest tym głównym. Pytaliśmy więc ludzi, ale Gwatemalczycy, tak samo jak Meksykanie, zapytani o kierunek odpowiadają (pokazując w tym samym czasie ręką): 'prosto tą drogą, cały czas prosto! A za rzeką tędy, tamtędy i tędy.' Nigdy nie jest prosto, a 'tędy i tamtędy' nie są zbyt precyzyjnym określeniem kierunku. Jedyna
nadzieja w podążaniu za ruchami ręki – te zwykle dają jakieś ogólne pojęcie, w którą stronę iść. Pytaliśmy więc często, a z ty nie było problemu, bo jak się okazało w górach mieszka mnóstwo osób, prawdopodobnie więcej niż skupionych w wioskach. Odizolowane tereny górskie są najbiedniejszą częścią kraju; ludzie żyją tam bardzo prosto, często w małych, jednoizbowych domkach. Uprawia się tam praktycznie wyłącznie kukurydzę, gdzieniegdzie widzieliśmy pojedyncze rządki ziemniaków czy pomidorów. Praktycznie jedynym narzędziem rolniczym jest haczka, na zwierzęta niewielu stać; osioł jest luksusem. Patrząc na te ilości drewna, które kobiety dzieci i osoby starsze (mężczyzn zwykle widzieliśmy w polu, hakających) noszą na plecach mieszały się w nas uczucia podziwu, że oni są to w ogóle w stanie udźwignąć, ze współczuciem.
Po opuszczeniu Huehuetenango naszym celem było Jezioro Atitlan, oddalone o zaledwie kilka dni jazdy i jeden przesmyk górski. Wspiąć się pod górkę nie było tak łatwo, ale nagrodzeni zostaliśmy satysfakcją zdobycia na rowerach naszych pierwszych 3000m n.p.m. Szczyt ten został nazwany przez Gwatemalczyków Alaską – ironicznie gwatemalska Alaska porośnięta jest kukurydzą. Stamtąd było już z górki, za plecami zostawiliśmy 'prawdziwe' góry, a przed nami na horyzoncie pojawiły się szczyty wulkaniczne.
Zdjęcia tutaj
18 Maja 2012, San Cristobal de las Casas, Meksyk
w zasdzie nigdzie na blogu nie zostało wyjaśnione po polsku, co to właściwie znaczy, że jedziemy 'on recycled bikes'. Dla zainteresowanych odsyłam do artykułu:
http://rowerowy.wroclaw.pl/index_aktualnosci.php5?dzial=10&kat=18&art=1216
16 Maja 2012, San Cristobal de las Casas, Meksyk
Wizyta w kościele...
Jesteśmy ciągle w San Cristobal, w zasadzie na progu Gwatemali, więc – jak to już się stało tradycją – zatrzymaliśmy się tu na dłużej, żeby się co nieco przygotować na następny etap – Amerykę Środkową. Zatrzymaliśmy się wyjątkowo w Hostelu (niestety CouchSurfing nie działa w Meksyku zbyt dobrze), ale jest to najbardziej domowy hostel w jakim kiedykolwiek byłwam. Kuchnia jest lepiej wyposażona niż niejedno z wynajmowanych mieszkań, patelnie i garnki mają wszystkie uchwyty, kubki nie są poobtłukiwane, w pokojach są świeże kwiaty, w salonie kominek, wygodne sofy i koce zachęcające do drzemki przed telewizorem. Ale najlepsze jest to, że kubek z kawą można sobie wziąć do pokoju a obiad jeść w salonie przed telewizorem (oglądając jeden z hostelowej przebogatej kolekcji filmów) i nikt nie zwraca ci uwagi, że jedzenia nie można poza kuchnię wynosić. El Hostalito, polecam!
W międzyczasie wybraliśmy się na backpacerską wycieczkę na Jukatan. Backpacerską, jako że Jukatan jest nam wyjątkowo nie po drodze, a tylko tam można zobaczyć, wyjątkowe na skalę światową, cenotes, w których Raul koniecznie chciał się wykąpać; moja kobiecą naturę z kolei zainteresowało, to co różowe – koniecznie chciałam zobaczyć flamingi w ich naturalnym środowisku, no ale te okazały się być na wakacjach...nic jednak straconego, bo Ameryka Południowa jest ich podobno pełna. Generalnie Jukatan nam się średnio podobał - nie polecam; jakkolwiek większość biur turystycznych organizujących wycieczki do Meksyku, to zapewne będzie oferowała. Jukatan jest Meksykiem dla turystów – czysty, zadbany, uporządkowany – i nastawionym na turystykę – wszystko z zasady jest tam trzy razy droższe i każdy traktuje cię jak turystę, czyli że widzi cię przez pryzmat twojego portfela. Coś czego w pozostałej części kraju doświadczaliśmy sporadycznie, no i brakuje tam tego swojskiego meksykańskiego nieładu. Ale jeśli ktoś szuka piaszczystych plaż, palm kokosowych i ciepłego jak zupa morza Karaibskiego, wtedy tak, Jukatan jest najlepszym wyborem, bo plaże tam podobno są przepiękne.
A jak było w cenotes i dlaczego raulowa kamera przestała działać, Raul opisał po angielsku, więc ja nie będę się powtarzać – odsyłam do Jurnal.
Jak już wspominałam Chiapas jest stanem wyjątkowym pod względem zachowania rdzennych tradycji. A wczoraj odwiedziliśmy miejscowość, która jest tego ekstremalnym przykładem. San Juan Chamula, sporych rozmiarów miasteczko (prawie 60000 mieszkańców), zamieszkane jest wyłącznie przez grupę etniczną Tzotzil, wyznającą swoistego rodzaju Katolicyzm, który jest totalną mieszanką pre-kolumbijskich rytuałów, religii Katolickiej i współczesnych unowocześnień. Jest to jedna z tych miejscowości, które w czasie rewolucji Zapatystów w latach '90-tych wywalczyły sobie swoistego rodzaju autonomię – państwowa policja i wojsko nie ma tam wstępu, a porządku pilnuje, wątpliwej jak dla mnie jakości, lokalna policja.
No ale najciekawszy jest kościół. Z zewnątrz niepozorny, w środku – szokuje. Otwierasz drzwi i pierwsze, co uderza, to sosnowy zapach, setki świeczek i monotonnie powtarzane modlitwy w języku Tzotzil. Mały, jednonawowy kościół w środku jest pusty, ławki dawno zostały usunięte, a podłoga grubo pokryta jest świeżymi igłami sosnowymi. Wzdłuż ścian na całej długości oraz w miejscu, gdzie normalnie jest ołtarz, ciasno ustawione są figury świętych katolickich, z figurą Jana Chrzciciela w miejscu centralnym. Przed figurami umieszczone są stoły zastawione świeżymi kwiatami i setkami zniczy. Okna są małe i nie ma tam żadnego innego źródła światła, prócz świeczek. Ściany są całkowicie osmolone.
Na podłodze, w małych grupkach siedzą ludzie. Zwykle 4-6 osób, dorośli i dzieci, więcej kobiet niż mężczyzn. Dzieci przegryzają chipsy, mężczyźni palą papierosy. Każda grupa zgromadzona jest wokół swoistego rodzaju ołtarzyka, przyszli tam na ceremonię uzdrowienia. Takie ceremonie prowadzone są przez tzw. curanderos, czyli uzdrowicieli, których można wynająć na miejscu (na, też zaoferowano usługi). W zależności od problemu (który może być natury medycznej, psychologiczne lub duchowej) uzdrowiciel przepisuje 'lekarstwa' – świeczki w odpowiednim kształcie i kolorze, płatki kwiatów, ptasie pióra, określone napoje (w przeszłości były to soki z wybranych owoców, obecnie jest to najczęściej Coca-Cola albo inne napoje gazowane – w zależności od problemu oczywiście), jajka kurze, a w sytuacjach krytycznych – żywe kurczaki. Stałym elementem ceremonii jest tzw. posh, napój wysoko-alkoholowy produkowany z trzciny cukrowej. Wszystko to przynoszone jest do kościoła, gdzie rodzina razem z curandero przygotowuje ceremonię. Wszyscy siadają na podłodze, wokół świeczek ustawionych w 4-5 rzędach i przyniesionych darów. I wówczas uzdrowiciel rozpoczyna ceremonię; z zamkniętymi oczami, non-stop wyśpiewując modlitwy w języku Tzotzil, klęczy i podnosi się, rękoma wykonuje gesty wokół swoje twarzy oraz nad zapalonymi świeczkami i darami; zakrywa twarz dłońmi, pokropuje świeczki alkoholem; jeśli we wszystko zaangażowany jest żywy kurczak, uzdrowiciel, sprawnie go trzymając, tak, że jest on unieruchomiony, głaszcze kurczakiem swoją twarz i ciało, wymachuje nim nad świeczkami, non-stop śpiewając. Curanderos wydają się być w transie, pod wpływem silnych emocji, niejeden zaczynał płakać w czasie ceremonii; w przeciwieństwie do rodziny, dla której wykonywana jest ceremonia – ci nie wydają się być w ogóle zaangażowani; matki karmią dzieci piersią, zagadują do sąsiadów, dzieci przegryzają chipsy, ktoś sprawdza komórkę. Cała ceremonia trwa jakieś pół godziny, na koniec niestety kurczak żegna się z życiem, każdy z uczestników musi wypić łyk posh (który swoją drogą jest przechowywany w małych plastikowych butelkach, najczęściej po Coca-Coli) oraz ofiarowaną Coca-Colę, która teraz ma właściwości uzdrawiające.
Przyniesione dary zostawiane są oczywiście dla uzdrowiciela. I to jest najsmutniejsza część – z tego, co nam powiedziano mieszkańcy Chamula jak niewiele pieniędzy mają, tak wszystko wydają na świeczki i dary, a 'uzdrowieniu' poddawane muszą być najdrobniejsze problemy. My byliśmy tam może godzinę i kościół był cały czas pełny.
Oczywiście w tym kościele nie ma księdza, zapewne dawno temu został wyrzucony z wioski; ale, jakkolwiek niewiarygodne to brzmi, mieszkańcy Chamula uważają się za wyznawców Katolicyzmu.
W kościele w Chamula jest bezwzględnie przestrzegany zakaz fotografowania i nagrań video. Jakkolwiek, spacerując po San Cristobal, natknęliśmy się na mały kościołek, w którego bocznej kaplicy odbywał się podobny rytuał. Udało nam się zrobić krótkie nagranie, które w minimalnym tylko stopniu oddaje to, co widzieliśmy w Chamula.
30 Kw 2012, San Cristobal, Meksyk
No jakoś ten czas w Meksyku tak mi przez palce przemknął...
Jesteśmy teraz w Chiapas, najbardziej południowym stanie Meksyku, do Gwatemali mamy zaledwie 170km, jakieś 2-3 dni jazdy, no ale jeszcze z dobre 2 tygodnie musi minąć zanim przekroczymy granicę. Chiapas jest jednym z dwóch stanów (drugi to Oaxaca, dla zainteresowanych wymawia się 'łachaka”, nazwa prekolumbijska, nawet Hiszpanie się głowią jak to wymówić), które chcemy trochę lepiej poznać. Chiapas jest najbardziej zielonym i najbardziej deszczowym obszarem Meksyku, pełnym tropikalnych zwierząt i wodospadów ukrytych w dżungli. Jest to także obszar, na którym rozwinęła się jedna z największych kultur prekolumbijskich – Majowie – i gdzie do tej pory ludność etniczna silnie zachowała swoją tożsamość. Przedwczoraj zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, gdzie trzy młode dziewczyny w tradycyjnych strojach sprzedawały świeżo przygotowane soki owocowe. Ponieważ nasze zamówienie było nieco skomplikowane, Raul zaczął tłumaczyć jednej z nich o co nam chodzi, ale ona ze skupioną twarzą powtarzała tyko 'sok z papai?' Wówczas podeszła druga i poprosiła o powtórzenie; okazało się, że ta pierwsza praktycznie nie mówi po hiszpańsku, jej koleżanka musiała jej wytłumaczyć w ich rodzimym języku. Wczoraj dotarliśmy do San Cristobal de las Casas, miejsca uwielbianego przez turystów – zwłaszcza z Europy; historycznej stolicy stanu i centrum lokalnych grup etnicznych. Dotarliśmy tutaj wczoraj po długim i męczącym podjeździe; 43 ciężko wypocone kilometry, 2000m w górę na tak krótkim dystansie to nasz rekord. No ale podobno warto; chociaż pierwszy spacer po centrum był totalnym szokiem. Czułam się jak na Świdnickiej we Wrocławiu; wybrukowana ulica, zamknięta dla ruchu samochodowego, ciasno jak na molo sopockim w lipcu, wszyscy mojego wzrostu, albo wyżsi, blondyni w większości, a po bokach stylowe kafejki, ekskluzywne sklepy z pamiątkami i wyrobami rękodzielniczymi, restauracje oferujące kuchnie świata, pub w stylu angielskim, włoska pizzeria... i tylko czasami wśród tego tłumu, jak duch nie z tego świata, przemknęła kobieta w tradycyjnym stroju, z dzieckiem uwiązanym w chuście na plecach i sprzedająca korale, szale czy torebki.
Dziś rano poszliśmy na targ, nie ten dla turystów z rękodziełem, ale targowisko miejskie. No i poczułam się swojsko – stoiska z kurczakami z podciętymi gardłami, wierzgającymi łapkami do góry, mięso wystawione na całe dnie bez lodówki, świeżo wyciśnięte soki z owoców w woreczkach, miód w słoiku po Nescafe, lebioda (tak, lebioda jest jadalna, tutaj to przysmak; zamiast wyrzucać polecam ugotować!) i inne dziwne warzywa i owoce.
To taka mała aktualizacja z tego, co u nas słychać. Lukę pomiędzy teraz a Baja postaram się nadrobić...
Reszta Meksyku w obrazkach tu, tu, tu, tu, tu i tu
8 Luty 2012
Baja
Po ostatnim wpisie mogłoby się
wydawać, że 'fajny' Meksyk jest tylko tam, gdzie są gringos
(gringos, to termin, którym Meksykanie określają Amerykanów, a
którym Amerykanie nie koniecznie chcą być nazywani), więc żeby
to przekonanie się nie utrwaliło, tym razem napiszę trochę więcej
o meksykańskiej stronie Baja.
Kalifornia Dolna (tu w skrócie
nazywana Baja, czyli po prostu Dolna) jest po wieloma względami inna
niż reszta odwiedzanego przez turystów Meksyku. Baja ma do
zaoferowania głównie plaże, pustynię i sierras; kultura sprzed
inwazji europejskiej tak bogata w środkowo – południowej części
Meksyku, tutaj praktycznie nie istnieje. Nieprzystępność klimatu
(teraz jest tu zima, a temperatury są dla mnie znośne z ledwością;
deszcz jest rzadkością do tego stopnia, że najmniejsze opady
całkowicie paraliżują codzienność – szkoły są zamykane,
ludzie nie idą do pracy i nikt nie odważa się wyjechać samochodem
na drogę) sprawiła, że osiedliło się tutaj niewiele plemion
pierwotnych a 'Los Padres' ('Ojcowie', jak się tutaj mówi o
najeźdźcach hiszpańskich) też nie wykazywali większego
zainteresowania tymi terenami. Pierwsi europejscy kolonizatorzy
pojawili się dopiero w XVIII wieku i przybyli tutaj nie drogą
lądową z centrum już dawno skolonizowanego Meksyku, a morską -
prosto z Hiszpanii. Byli to hiszpańscy Jezuici, którzy niestety
napotkali niespodziewanie silny opór ludności lokalnej i, ówczesnym
zwyczajem, postanowili się pozbyć problemu. Także wszystko, co
obecnie wiadomo na temat pozostałości kultury plemiennej (jedno z
największych na świecie zbiorowisk malowideł naskalnych i całe
mnóstwo petroglifów), to raczej domysły niż fakty.
Baja jest praktycznie wyspą; drogą
lądową można to dojechać wyłącznie z USA; prom łączący
półwysep z częścią lądową płynie 16 godzin (i jest
absurdalnie drogi). Dlatego Baja normalnie nie jest włączana w plan
ogólnego tour po Meksyku, a jest celem podróżny samym w sobie. To
w zasadzie ogranicza turystów do Amerykanów i Kanadyjczyków,
którzy przyjeżdżają tu w poszukiwaniu słońca, plaż i fal do
serfowania. Turystyka w Baja ma niewiele wspólnego z aktywnym
odkrywaniem kultury i piękna miejsca, a jest raczej biernym
rozkoszowaniem się słońcem i ciepłem, których w tym czasie
(szczyt sezonu przypada tu na miesiące zimowe) brakuje na północy.
My przez Baja przejechaliśmy wolno; z
jednej strony ponieważ po drodze było tyle do zobaczenia, a z
drugiej – ponieważ podjazdy okazały się bardziej strome, a wiatr
silniejszy niż przypuszczaliśmy. Jak nam ktoś wytłumaczył
meksykanie mają powiedzenie 'Febrero loco y Marzo otro poco' ('luty
jest zwariowany a marzec trochę bardziej'), które odnosi się do
wiatru i które rozjaśniło nam perspektywy pogodowe na pozostałą
część kraju. W Baja wiatr już w styczniu był loco...
Gęściej zaludniony jest w zasadzie
tyko północny i południowy kraniec Półwyspu (północny przez
Meksykanów, których przyciągają możliwości związane z
bliskością granicy, południowy przez gringos, których z kolei
przyciąga piękno tej okolicy), nieciekawy, z dużymi miastami i
rozległymi farmami - przez te część przemknęliśmy. Ostatnie
większe miasteczko, jadąc od północy, to San Quintin; potem droga
wspina się do góry i zaczyna się pustynia. Do kolejnego większego
miasteczka - Guerrero Negro – jest jakieś 400 km, mniej-więcej w
połowie drogi jest mała osada Catavina z jedynym na tym odcinku
sklepikiem gdzie wszystko oczywiście było 3 razy droższe; no i
porozsiewane wzdłuż drogi tzw. racza (tzw. bo nie uprawia się tam
w zasadzie nic a hodowla bydła ogranicza się zwykle do puszczenia
stadka krów luzem z nadzieją, że się samodzielnie wyżywią na
pustyni! Dość częstym widokiem były wychudłe na wpółżywe
krowy beznadziejnie szukające czegoś do jedzenia na poboczach.),
które – choć zaznaczone na mapie jako osiedla ludzkie – zawsze
były niespodzianką. Na przykład ranczo, w którym zaplanowaliśmy
spędzić pierwszą noc i które na mapie z 2011 roku zaznaczone było
jako restauracja, okazało się dawno zamkniętym, zaniedbanym
lokalem, w którym samotnie mieszkał starszy mężczyzna. Na
szczęście w tym przypadku i w wielu następnych nie odmówiono nam
wody i miejsca do rozbicia namiotu. Generalnie zaznaczone na mapie
rancza okazać się mogły dawno opuszczonym budynkiem, schronieniem
z palm dla krów lub wielopokoleniowym, tętniącym życiem
gospodarstwem, często z małą restauracyjką. Jako, że rancza były
dla nas awaryjnym punktem, gdzie można dostać wodę, przezornie
zaczęliśmy się pytać jak daleko do następnego osiedla ludzkiego.
Poza tym pustynia; wydawać by się
mogło krajobraz monotonny – nic bardziej mylnego. Ja im częściej
odwiedzam pustynie, tym bardziej mnie one fascynują. Ta pełna była
osobliwej roślinności z endemicznym Boojum na czele;
najdziwniejszym drzewem, jakie kiedykolwiek widziałam i jedną z
niewielu roślin, która wydaje mi się zwyczajnie brzydka, ale tak
brzydka, że aż fascynująca. Jak jest najczęściej obrazowo
opisywana, wygląda jak odwrócona do góry nogami (ja bym jeszcze
dodała 'owłosiona') marchewka. Boojums i ogromne kaktusy naznaczyły
ten odcinek drogi. Po pięciu daniach w palącym słońcu pustyni
dotarliśmy do Guerrero Negro i pierwszym luksusem, na który sobie
pozwoliliśmy był motel z prysznicem.
Guerrero Negro jest bardzo ciekawym
miejscem; położone nad Laguną Ojos de Liebre (oczy zająca), która
dostarcza miasteczku wszystkich atrakcji. Po pierwsze dzięki
mokradłom i płytkim zakolom jest jednym z większych sanktuariów
ptaków. Po drugie, dzięki wysokiemu zasoleniu zatoki i odpowiednim
warunkom klimatycznym, znajduje się tu największa na świecie
'fabryka soli' (sól produkowana jest tu oczywiście przez naturalne
odparowywanie w otwartych basenach). No i po trzecie od stuleci
laguna jest punktem docelowym corocznej migracji wieloryba szarego.
Obecnie jest to gatunek chroniony,
który stosunkowo niedawno został usunięty z listy gatunków
zagrożonych, a w latach 30-tych poprzedniego stulecia uważany był
za całkowicie wymarły. A wszystko przez nadmierne odławianie;
zresztą nazwy nie pozwalają zapomnieć o niechlubnej historii.
Guerrero Negro zyskało swoją nazwę po katastrofie morskiej statku
Guerrero Negro u wybrzeży
tej ówcześnie osady rybackiej. Statek zatonął, ponieważ był
przeładowany upolowanymi w Zatoce wielorybami. Laguna nazwana
została 'oczami zająca', ponieważ, gdy popatrzysz prosto w oczy
zająca, to maja one kolor czerwony; taki też kolor miała zatoka w
miesiącach zimowych, zabarwiona krwią zabitych wielorybów. Na
szczęście ktoś się na czas opamiętał i obecnie zatoka od
grudnia do marca na nowo tętni życiem. Będąc tak blisko,
oczywiście skorzystaliśmy z okazji, aby osobiście poznać kuzynów
gigantów. Tak reklamowanych na plakatach uścisków i buziaków nie
było (podobno te wieloryby są przyjaźnie nastawione i zdarza się,
że podpływają do łódki, wystawiają głowę i dają się
pogłaskać), ale mieliśmy szczęście, bo matka z młodym
kilkakrotnie podpływała do naszej łódki, opływała ją wkoło i
pod spodem, a mały 'łypał' na nas okiem.
Za
Guerrero Negro droga skręca ostro w lewo i po prostej linii biegnie
w kierunku Zatoki Kalifornijskiej. Krajobraz wciąż pustynny, z
wyjątkiem San Ignacio, największej oazy , jaką widzieliśmy w
Baja, pierwszego miasteczka ze słynnym, w stylu hiszpańskim placem,
na którym skupia się całe życie miasteczka i górującą nad nim
Misją Jezuicką. San Ignacio jest również najlepszym punktem
wypadowym do Sierra de San Francisco, gdzie można zobaczyć jedne z
najlepiej zachowanych malowideł naskalnych. Sierra wydaje mi się
być jednym z najciekawszych, a najmniej odkrytych skarbów Baja.
Niestety, nie istnieje tam żadna infrastruktura turystyczna,
dlatego, aby dotrzeć do skarbów takich jak ukryte oazy, ruiny
misji, metrowe malowidła potrzebne są dni, przewodnik i osły,
które poniosą niezbędne zapasy wody. Wyprawa, na którą niestety
nie mogliśmy sobie pozwolić.
Wybrzeże
Zatoki Kalifornijskiej chlubi się plażami. O plażach już
wspomniałam w poprzednim poście. Poza tym warte poświęcenia
czasu są miasteczka nadmorskie, Santa Rosalia, Mulege i Loreto;
każde trochę inne, każde ciekawe. To tutaj gringos lubią
przyjeżdżać w poszukiwaniu słońca i tych bardziej dzikich,
nieucywilizowanych plaż (ci, którzy potrzebują hotelu z basenem,
muszą pojechać na same południe do Los Cabos), a więc trochę
bardziej widać tu wpływ tych zostawianych dolarów. Chociaż
niestety wyraźnie widać też spadek turystyki. Mimo tego, że jest
środek sezonu, miasteczka wydają się raczej ospałe, place puste,
w restauracjach zajęte są pojedyncze stoliki. A wszystko zaczęło
się podobno jakieś 5 lat temu, kiedy to USA zaczęło swoją
zmasowaną anty-meksykańską propagandę i mniej-więcej w tym samym
czasie tę część Półwyspu, w przeciągu dwóch lat, nawiedziły
dwa huragany, niszcząc sporą część infrastruktury turystycznej,
totalnie wymiatając piasek z wielu plaż i równając z ziemią tak
ukochane przez turystów palapas. Za La Paz zaczyna się mało
interesujący odcinek drogi, który chcieliśmy jak najszybciej
pokonać jako że nasze myśli były już po drugiej stronie zatoki.
To było prawie tydzień temu, a my ciągle jesteśmy na Półwyspie,
w La Paz; na dzisiaj mieliśmy zarezerwowany prom, ale rozpadało
się!!! Padało tak mocno, że stwierdziliśmy, że przekładamy
podróż na piątek, ponieważ do promu jest 20 km, a przy tej
intensywności opadów nawet nasz gore-tex mógłby nie wytrzymać. A
w cenie standardowej promu (absurdalnej!) jest tylko siedzonko w
holu; siedzieć 16 godzin w przemoczonych ubraniach jakoś nas nie
zachęcało. No i dlatego tak się rozpisałam...
Zdjęcia z pierwszego tygodnia w Meksyku tutaj
Zdjęcia z pierwszego tygodnia w Meksyku tutaj
28 Sty 2012
Przykurzone pierwsze wrażenia
Chciałam napisać zaraz na początku,
podzielić się pierwszymi wrażeniami, ale ponieważ wrażenia były
dość intensywne, stwierdziłam, że poczekam trochę, zobaczę, jak
mi się Meksyk przedstawi. Teraz, po miesiącu, już się 'oswoiłam',
wrażenia zbladły.
Jesteśmy w Loreto, jak do tej pory
najładniejszym meksykańskim miasteczku; najczystszym i najbardziej
zadbanym; z odnowionym placem, pełnym zieleni, nad którym góruje -
wyjątkowo nie popadająca w ruinę – Misja (wybudowana w 1697
roku, pierwsza z wielu wzniesionych przez hiszpańskich Jezuitów).
Jest tu tak czysto i ładnie, bo częściej tu można usłyszeć na
ulicach i podwórkach (nie tylko w restauracjach i hotelach) język
angielski niż hiszpański.
Tutaj, w południowo-wschodniej części
Dolnej Kalifornii, wzdłuż wybrzeża Zatoki Kalifornijskiej od
Mulege po Cabo San Lucas, gdzie temperatury w zimie utrzymują się w
granicach 25-30 stopni, zaobserwować można migrację tzw.
Snowbirds. Osobniki zamieszkujące północne rejony Ameryki
Północnej po przekroczeniu wieku reprodukcyjnego zaczynają
sezonową migrację w poszukiwaniu słońca. Warunkiem koniecznym
rozpoczęcia migracji jest samodzielność 'młodych'. Snowbirds
łączą się w pary na całe życie, a zatem tez najczęściej
podróżują ze stałym partnerem. Coroczna migracja zaczyna się
zanim na północy spadnie śnieg (czyli w okolicach października),
a czas na powrót przychodzi, gdy temperatury na południu zaczynają
być dokuczliwie wysokie (marzec-kwiecień). Zupełnie nieświadomi
owego zjawiska przyglądaliśmy mu się z zainteresowaniem.
Postanowiliśmy spędzić kilka dni na jednej z plaż Zatoki
Kalifornijskiej, gdzie za grosze można wynająć tzw. palapas, czyli
proste domki (dach, dwie pełne ściany, dwie do połowy) wybudowane
z palm. Spodziewaliśmy się, że będą tam jacyś ludzie, ale bez
większych tłumów. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy nie
tylko na tej, ale także na każdej poprzedniej i następnej
znaleźliśmy gęsto zaludnione kanadyjsko-amerykańskie osiedla, na
których proste palapas z dostawionym z tyłu wozem kempingowym,
przekształcone zostały w domki letniskowe z pełnym wyposażeniem i
wszelkimi wygodami (włączając telewizję satelitarną i internet).
Palapa można sobie zarezerwować, dlatego większość osób
przyjeżdża w to samo miejsce od kilku czy kilkunastu lat; plaża
jest mała, wszyscy się znają, nie wszyscy się lubią ;) w
lokalnym barze co wieczór są atrakcje – film, kolacja z
potańcówką, lekcje hiszpańskiego, lekcje tańca brzucha, zajęcia
plastyczne, wieczór dla pań z męskim striptizem (jakoś dla panów
nic nie było...), a poza tym czas się spędza leniwie na plaży
popijając Margaritę i plotując :) Zdecydowanie nie byliśmy sami
na plaży (jak nam się wydawało, że będziemy), ale nie żałujemy
:) Samo obserwowanie tej małej społeczności było interesujące ,
a do tego mieszkańcy Playa Los Cocos nie pozwolili nam się nudzić
– ktoś pożyczył kajaki, ktoś inny zabrał na spacer, tu
zostaliśmy zaproszeni na Margaritę, tam na lunch... aż szkoda było
wyjeżdżać ;)
No i właśnie dlatego na południu
Baja robi się ładniej (ale czy autentyczniej?). Ale wracając do
pierwszych wrażeń – Tijuana, bo tam przekroczyliśmy granicę,
nie jest najlepszą wizytówką Meksyku. Tutaj faktycznie granica
jest fizyczną barierą pomiędzy dwoma światami. Julia i Angel,
para, z którą spędziliśmy nasze pierwsze dni w Meksyku, ciągle
to podkreślali, powtarzali 'witamy w III Świecie'; pewnie oni sami,
mieszkając tak blisko granicy, silnie to odczuwają. Tijuana była
zdecydowanie najbardziej zaniedbanym miastem, jakie do tej pory
odwiedziliśmy w Meksyku, również największym i z pewnością z
wieloma problemami (głównie mafii narkotykowej i nielegalnej
emigracji). A zatem przekracza się tę bramkę i z uporządkowanego,
czystego, zadbanego i pachnącego San Diego wchodzi się do Meksyku –
najpierw dzieci proszące o 1 Peso, kurz, dziurawe ulice, krzywe
chodniki, opustoszałe sklepy, niewykończone budynki, płoty ze
starych opon, bezdomni mieszkający w korycie suchej rzeki, wszędzie
śmieci i martwe psy na poboczach; to mnie najbardziej szokowało; w
ciągu jednego dnia widzieliśmy kilkanaście martwych psów na
poboczach w środku miasta. Meksykanie lubią psy. Lubią? Może po
prostu mają; każdy ma przynajmniej jednego, chociaż standardem są
3 albo 4. Na szczęście im bardziej na południe, tym mniej martwych
psów, bo i ruch mniejszy. No i jakieś takie poczucie strachu,
niepewności, trzymanie ręki cały czas na portfelu w kieszeni,
aparatu pod pachą, rozglądanie się wkoło; z USA do Meksyku
wjeżdża się z ogromnymi uprzedzeniami. Praktycznie od Alaski
byliśmy cały czas ostrzegani jak to jest tam niebezpiecznie,
niestety propaganda w USA skutecznie zniechęciła turystów do
południowych sąsiadów. Czy słusznie? Powątpiewam, ale z
ostateczna opinią poczekam. Po dwóch dniach już przestałam się
nerwowo rozglądać i widzieć w każdym złodzieja (choć, jak w
każdym biedniejszym kraju, o kradzieże łatwiej, więc zdrowy
rozsądek trzeba zachować), dziury na ulicach zawsze można ominąć,
do tego, że mam stopy zakurzone cały czas – można się
przyzwyczaić, do prysznica raz w tygodniu też, bo przecież nie to jest najważniejsze.
1 Sty 2012
Wigilia
Zbliżały się Święta, a my za bardzo nie mieliśmy żadnych planów; ja nawet nie byłam pewna, czy chce mieć jakieś plany; nigdy wcześniej nie spędzałam Świąt bez rodziny i jakoś nie byłam w Świątecznym nastroju; nikt nie biegał z miotłą, nie pachniało sernikiem, nikt nie pakował prezentów w ukryciu, a ja nie byłam pokłuta choinką...
Nie spodziewałam się tak polskich Świąt, ale cieszę się, że takie były.
Po raz pierwszy bez rodziny, po raz drugi poza Polską, po raz pierwszy z Raulem i po raz pierwszy w multikulturowym towarzystwie. Święta zdecydowanie inne, po Polsku w LA. Zaczęliśmy gotować dzień wcześniej, przygrywała nam ‘Trójka’. Mamy były dostępne na Skypie. Najpierw pierogi z kapustą i grzybami, grzyby były polsko – japońskie ( trudno tutaj dostać same suszone prawdziwki, zwykle wymieszane są z tańszymi shitake i oysters). Każdy z nas gdzieś tam kiedyś mamę czy babcię podpatrywał, a może nawet pomagał, ale wszystko nam się raczej wydawało niż byliśmy tego pewni. Technik sklejania było tyle, ile osób. Wyszły smaczne, a to najważniejsze. Barszcz i ryba po grecku, gotowane od podstaw – top ten! Były też śledzie, ktoś przyniósł bigos, paszteciki, była nawet ‘wegetariańska’ ryba. Uszka były ze sklepu, ale to można nam wybaczyć – w końcu ulepiliśmy sami 200 pierogów! Z chlebem i masłem mieliśmy 12 potraw :)
Stół wyglądał przepięknie i bardzo uroczyście. Gwiazd jest tyle w LA, że trudno było wypatrzyć tę pierwszą, więc zaczęliśmy jak niebo było już całkowicie rozgwieżdżone. Dzielenie się opłatkiem dla większości było nowością, jak również sama Wigilia.
Niektórzy przyszli przygotowani – poczytali co nieco w Wikipedii co to jest ta ‘łigilia’, dziwili się, że nie mamy choinki przyczepionej do sufitu do góry nogami. My z drugiej strony mieliśmy okazję dowiedzieć się nieco więcej o Hanukkah i dlaczego Hare Kryszna powtarzają Mantrę na tyle różnych sposobów.
A! Był też deser – polski Makowiec i hiszpański Turron. Objadłam się jak na Polskiej Wigilii :)
29 Gru 2011
Kalifornia
Za to Kaliforniaaaaa.....totalnie mnie zauroczyła; przepiękne, przeciekawe i przeróżnorodne miejsce. Aczkolwiek muszę się też przyznać do mojej totalnej ignorancji. Zanim tu dotarliśmy moje wyobrażenie o Kalifornii ograniczało się do słońca, plam, piaszczystych plaż, opalonych blondynek i przystojnych surferów. I owszem, wszystko to prawda na południu Stanu, od Los Angeles do Meksyku widoki – i pogoda - jak ze Słonecznego Patrolu :) Ale to zaledwie mały wycinek całości.
Kalifornię rozmiarem można by przyrównać do Polski (powierzchnia o 100 km2 większa, liczba ludności o - jakiś 1 mln mniej), ale na tym porównania należałoby skończyć. Pomijając aspekt ekonomiczny (gdyby Kalifornia była oddzielnym państwem, byłaby siódmym najbogatszym krajem na świecie!) i etniczny (zaledwie 51% mieszkańców to tzw. 'biali', reszta imigranci, w tym 37% to Latynosi!), Kalifornia jest zaskakująco różnorodna; zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest to najbardziej różnorodny Stan USA. A dzięki naszej wycieczce samochodowej zobaczyliśmy trochę więcej niż tylko wybrzeże. Najpierw były sekwoje (największe istoty żyjące), później ośnieżone Yosemite w Sierra Nevada (to tutaj też znajduje się najwyższy – poza Alaską – szczyt Ameryki Północnej, Mt. Whitney, 4421 m n.p.m.), a po zaledwie dniu jazdy samochodem byliśmy w najniższym, najgorętszym i najsuchszym punkcie kontynentu – Dolinie Śmierci. W drodze powrotnej w ciągu jednego dnia przejechaliśmy przez pustynię (Mojave Desert) i jedną z najbardziej żyznych dolin (Great Valley), nazywaną – jako że jest to główny producent owoców i warzyw w kraju - ogrodami USA.
Nas zdecydowanie najbardziej zauroczyły sekwoje. Drzewa te kiedyś (w czasach dinozaurów) porastały całą Ziemię, a teraz występują wyłącznie w Kalifornii! Niestety niewiele ich tu zostało, bo gdy biały człowiek tu przyjechał ze swoim wyspecjalizowanym sprzętem to, w przeciągu zaledwie 70 lat, wyciął ponad 90% lasów, aż w końcu inny biały człowiek zorientował się, że nie najważniejsza jest wartość ekonomiczna. Pokrótce - są dwa rodzaje; pierwszy, tzw. Redwoods rosną wyłącznie na wybrzeżu (ponad 1/3 wody pozyskują z porannych morskich mgieł) i są to najwyższe istoty żyjące (dorastające do 115 m); drugie, tzw. Giant Sequoias są największe pod względem całkowitego rozmiaru. Żadne z nich nie są najstarszymi drzewami, choć ich wiek jest imponujący – do 3000 lat. Prawdopodobnie największe drzewo, z którym mieliśmy okazję obcować to „Pradziadek”, ma 1800 lat, ok. 80 m wysokości i jak się nie mylę ponad 20 m w obwodzie; nie pamiętam dokładnie liczb – było ogromne. Jest w nich coś magicznego...1800 lat, stoisz przed istotą, która jest na tym świecie od 1800 lat...Polska ma niewiele ponad 1000, siedziałam pod tym drzewem i prze głowę przelatywały mi te wszystkie daty, nawy, nazwiska, które musiałam zapamiętać na lekcje historii...tyle się wydarzyło, a to drzewo sobie tu zwyczajnie rosło i jest zaledwie w średnim wieku...
Mogłabym jeszcze dłużej wychwalać Kalifornię – za pogodę (niekoniecznie tylko za słońce i 30 stopni w grudniu, bo jak ktoś chce to jest i śnieg i deszcz i chłodniejsze rejony), jedzenie (łatwiej chyba wyliczyć czego nie można tu uprawiać, praktycznie przez cały rok można tu jeść świeże, lokalne warzywa i owoce), wino :), niesamowicie pozytywne doświadczenia z ludźmi itp. itd., - ale nikt mi nie płaci za reklamę ;)
Zdjęcia tu i tu
20 Gru 2011
No tak, jakoś ten czas tak szybko minął...podobno
porównania nie są dobre, ale to samo się nasuwa – Kanada vs. USA. W obu krajach
spędziliśmy tyle samo czasu – trochę ponad 3 miesiące; w Kanadzie wydawało mi
sie to trwać całą wieczność, do granic nudy, w Stanach – wręcz przeciwnie, czas
pędzi, już się nie mogę doczekać, kiedy przekroczymy granicę, żeby trochę zwolnił
(choć kto wie, jaki ten czas będzie w Meksyku, może w ogóle nie będzie miał
sensu). Stany bombardują wrażeniami, Kanada relaksuje. I ludzie żyją inaczej; tu
szybciej ,bardziej nerwowo, ostrożnie, nieufnie ,tam – wręcz przeciwnie. Może
to miejsce kształtuje ludzi? Ta niewielka część Kanady, którą widzieliśmy jest
bardzo jednorodna. Na północy lasy potrafią ciągnąć się aż po horyzont; Jukon
to praktycznie niekończący się las, tygodniami nie widzieliśmy nic prócz
świerków. Odległości między sklepami dochodziły do 500km! To dla nas jakiś
tydziń jazdy. Im bardziej na południe tym większa różnorodność, ale zmiany
następują stopniowo – pola, góry, sady; pojawia się więcej osiedli ludzkich,
ale są to głównie farmy i małe misteczka. Kanada, bedąc drugim co do wielkości
krajem na świecie, ma zaledwie 34 mln obywateli (Polska ma 39 mln!); tam jest
zwyczajnie pusto. Gdy po trzech miesiącach w drodze, dotarliśmy do Vancouver –
największego miasta zachodniej Kanady – był to dla nas szok J A Vancouver ma zaledwie 500 tyś. Mieszkańców
– mniej niż Wrocław!
Natomiast w USA w przeciągu trzech miesięcy widzieliśmy:
lasy deszczowe, piaszczyste plaże, niekończące się pola uprawne, sklaiste
wybrzeża, pustynie, najwyższe i największe drzewa na świecie, wysokie góry,
sady, winnice, metropolie, wydmy, laguny i nie wiem, co jeszcze. Zachodnie
wybrzeże jest tak różnorodne! Tu jest codziennie coś do zobaczenia, coś do
przeżycia i może dlatego ludzie żyją szybciej? A może dlatego, że jest ich
więcej...ponad 300 min! W Stanach praktycznie codziennie przejeżdzaliśmy przez
jakieś miasto, miasteczko czy wioskę. W każdym razie, niezależnie od powodu,
zostalismy wciągnięci w ten rytm, dni pełne wrażeń mijały bez zauważenia ; i
tak dojechalismy do granicy z Meksykiem, a ja nawet nie wiem kiedy :)
12 Paż 2011
a więc zaczynam pisanie po polsku, zobaczymy jak mi pójdzie :) jakoś zawsze wydaje się czasu brakować...ale wiem, że niektórzy chętnie zaglądną do polskiej werscji, bo tłumacz google nie za bardzo sobie radzi; pozdrawiam Rodziców i wujka Cześka i wszystkich innych, o których nie wiem :)
Na początke bardzo krótkie podsumowanie Waszyntonu...
Waszyngton pokryty mchem
Do Ameryki wjechalismy
trochę tak przez tylne drzwi; prom przybił do przemysłowego portu w poszarzałym miasteczku, Port Angeles;
odprawa celna odbyła sie w jakimś opustoszałym betonowym budynku, żadnych flag,
źadnego ‘Welcome to America’, tylko puste, okurzone ulice...zaczeliśmy
pedałowac na południe wzdłuż drogi 101 i niewiele się zmieniało; podupadłe
miasteczka, przykurzone domy, pozamykane biznesy i szarzy, smutni ludzie; z
pewnością to depresyjne wrażenie wzmacniała pogoda – w stanie Waszyngton jest
jedynie 60 slonecznych dni (my mielismy szczęście doświadczyć jednego!), przez
pozostałą część roku pada lub jest pochmurno; w zasadzie to nawet nie pada, nie
mży, to coś jeszcze mniejszego... Jest taka firma, produkują wyroby z żurawiny,
nazywa się ‘Ocean Spray’, przejezdżalismy obok ich fabryki; po kilku dniach w
Waszyngtonie łatwo się domyslić, co zainspirowało ich nazwę...
Aczkolwiek, ten ponury
zakątek Ameryki ma jeden skarb - lasy deszczowe Olimpijskiego Parku Narodowego.
Zatrzymalismy sie w kilku miejscach, żeby przespacerować się wśród tych
wiekowych, mrocznych lasów, a w zasadzie tego, co z nich zostało; Europejczycy,
zanim wycięli wszystki do zera, docenili ich wartość i objęli ochroną, to co z
nich zostało.
Na południu Stanu trasa
101 biegnie wzdłuż wybrzeża płytkich, bagiennych zatok, które - jak się okazało – pełne sa ostryg. A okazało
się to po zapachu i po – dosłownie – górach muszli, wszędzie...pogoda się nie
zmieniła, a więc do granicy z Oregonem towarzyszyło nam szare niebo, ‘ocean
spray’ i zapach ostryg...
Więcej zdjęć z Waszyngtonu tutaj
Więcej zdjęć z Waszyngtonu tutaj
Dopiero zaczelam czytac :) Daj mi troszke czasu a na pewno skomentuje twoje wyczyny w wielu slowach :) do przodu, oby tak dalej i trzymam kciuki... Ania Kuzma
ReplyDeleteCześć Marta! Zaczęłam oczywiście od polskiej wersji...fantastycznie sie to czyta...czekam na dalsze relacje..gratuluję Wam pomysłu i odwagi...Szerokiej drogi i powodzenia!!!Pozdrawiam - Ewelina Filipowska
ReplyDeleteWitamy w 2012 roku
ReplyDeleteSerwis podróżniczy Travelbit śledzi Waszą podróż i trzyma kciuki. Jesteście w naszym oknie banerowym „Wyprawy za które trzymamy kciuki” (baner i link) – w ten sposób jeszcze więcej osób może śledzić Wasze poczynania. Życzymy powodzenia.
www.travelbit.pl
dzięki za wsparcie!
Deletehej Marta! Ale fajnie że zaczęłaś prowadzić polską wersję, tak jakoś bardziej swojsko się to czyta :)) no i wiem, że to są tylko Twoje spostrzeżenia. Np Raul nie zachwyciłby się wieczorem z chipsami i piwem jak sądzę! Niesamowita jest Wasza przygoda, a czytanie o niej daje możliwość upuszczenia wodzy wyobraźni..powodzenia!Kasia
ReplyDeleteCześć. Tu wujek Darek fur Oberschlesien. Gratuluje postępów w trasie, ciekawy pomysł na życie. Podziwiam odwagę i zapał. Oby cel został osiągnięty. Pozdrawiam z Edytką, Kubą, Kacprem i Olą...
ReplyDeleteDziękuję i przesyłam słoneczne i pachnące chili pozdrowienia z Meksyku :)
DeleteCzesc Martus, ale sie musialam naczekac na Twoj kolejny wpis. Mam nadzieje, ze kolejny bedzie juz niebawem. Pozdrawiam serdecznie z upalnego Wroclawia,
ReplyDeleteKK
Cześć Kasiu! Miło słyszeć, że ktoś to czyta; no to chyba chyba się zmobilizuję!
DeletePozdrowienia z upalniejszego Meksyku! :)